Jako że restauracja, w której świętowaliśmy Walentynki, przystąpiła do akcji ,,weekend za pół darmo'', a wypadła nam właśnie niedziela bez gotowania, postanowiliśmy skorzystać.
Wczoraj późnym wieczorem Małż zadzwonił i zarezerwował stolik. Przybyliśmy więc, jak to my, hiperpunktualnie, na 15.30. Pani recepcjonistka wyszła na powitanie, ale gdy usłyszała, kto my i w jakim my celu, wyraźnie się zasępiła. - Proszę państwa, przykro mi bardzo, ale nastąpiła taka niemiła sytuacja. Ania, która wczoraj przyjęła Waszą rezerwację, nie wiedziała, że praktycznie dziś rezerwacje nie obowiązują. Owszem, możemy państwa przyjąć, ale... Jest tak dużo ludzi, że oczekiwanie na danie główne może wynieść nawet godzinę... - Ale my mamy czas! - zawołaliśmy chórem.
Przekazano nas kelnerce, zasiedliśmy. Dostaliśmy menu wraz z kolejnym ostrzeżeniem, że przekąska lub zupka, owszem, może być szybko, natomiast danie główne... - Wiemy, wiemy, zaczekamy! - zapewniliśmy ponownie.
W lokalu rzeczywiście ludno było i gwarno. Co jakiś czas nadchodzili nowi potencjalni klienci i wszyscy, jak my, byli informowani o sytuacji. Jedni odchodzili, inni decydowali się pozostać. Zastanawialiśmy się, czy to polityka odstraszania półdarmowych gości, czy rzeczywisty ,,brak mocy przerobowych''...
Popijając kawę (Małż) i herbatę (ja) prowadziliśmy dyskusję bardzo ambitną na temat różnicy między kopytkami a kluskami śląskimi. Bowiem oboje zamówiliśmy zrazy z zasmażanymi buraczkami i kluskami śląskimi właśnie. Małż w tygodniu był na Śląsku, gdzie spożył danie adekwatne i był zachwycony. Gdy mi opisał tamtejsze kluski ,,śląskie'' jako szarawe kulki, trochę się zdziwiłam. Jednocześnie przypomniałam sobie, że moja Babcia nazywała śląskimi kluskami romboidalne kopytka po prostu. A skądś mi w głowie tkwi świadomość, że najprawdziwsza kluska śląska jest okrągła i posiada dziurkę zrobioną kciukiem... Z wymienionych względów wywiązała się ta dyskusja, która zajęła nam dobry kwadrans!
Zaraz potem Małż otrzymał swoją zupkę, czyli krem z pomidorów. Spodziewał się niewielkiej miseczki, bo ten sam specjał podano nam na Walentynki. Tym razem porcja była dużo większa i jeszcze wzbogacona o sporą grzankę... - Dobrze, że drugie danie dopiero za pół godziny, bo się prawie najadłem! - stwierdził po konsumpcji.
Nie minęły trzy minuty, a tu wkracza nasze drugie danie. Aha, zapomniałam! Gdy tak zawzięcie dyskutowaliśmy o kluskach, podeszła kelnerka i przeprosiła, że, niestety, klusek śląskich już nie ma. Zaproponowała piure ziemniaczane, frytki lub ziemniaki opiekane. Małż wybrał opiekane, ja piure.
Gdy talerze pojawiły się przed nami, nagle pani kelnerka trzepnęła się zamaszyście w czoło. - Ojej, pani chciała piure, a tu są obie porcje z opiekanymi! - Dobrze, proszę się nie martwić, niech tak zostanie - stwierdziłam, bo nie lubię się awanturować o byle co. A przy tym ziemniaczki tak ładnie wyglądały...
Zaczęliśmy jeść. Po kilku sekundach Małż pyta: - Czy to są na pewno buraczki? - Czekaj, jeszcze nie próbowałam, ale rzeczywiście, kolor jakiś podejrzany... Raczej ,,modra'' kapusta!
I faktycznie! Dostaliśmy kapustkę, nawet bardzo smaczną, co nie zmienia faktu, że np. moje danie było zgodne z zamówionym jedynie w jednej trzeciej! Tylko rolada się zgadzała!
Małż, wstępnie nasycony zupką, ledwo dał radę w walce z drugim daniem. Nie było ono monstrualne na szczęście. Ja też troszeczkę zostawiłam. Kapusty. Ziemniaki były wprost rewelacyjne! Opieczone, a jednocześnie na talerzu nie było widać ani atomu tłuszczu.
W tak zwanym międzyczasie lokal mocno się rozrzedził. Napływający małymi grupkami goście nie byli już ostrzegani o godzinnym oczekiwaniu. Kuchnia wyraźnie zaczęła się ,,wyrabiać''. Może przestali też mylić buraczki z kapustą i rozmaite postacie kartofli...
W sumie czas miło spędzony i rzeczywiście za pół ceny. Ale wciąż mnie dręczy kwestia najprawdziwszych śląskich klusek. Uleczko! Proszę, Ty jako Ślązaczka, znasz prawdę! Napisz, co i jak... Czy z gotowanych, czy z surowych, i czy ta dziurka jest niezbędna?...