sobota, 30 listopada 2013

Weekend rodzinny

Taki mały cud się zdarzył, że Asia miała wolne popołudnie i wieczór w piątek. A że Zięć na szkoleniu w Puszczy ,,Białowieszczańskiej'', to zwinęła Bilba i przyjechała do nas! Wreszcie było tyle czasu, że dało się pogadać, napić wspólnie wina, a nawet... troszkę się ponudzić!  Może to zabrzmi głupio, ale o tym właśnie marzyłam od jakiegoś czasu. O tym ponudzeniu się... Zamiast codziennej chaotycznej wymiany komunikatów przez telefon!


Rano dziecko ruszyło do pracy, zostawiając nam swojego pupila. Z pewnymi obawami pojechaliśmy na sobotnie zakupy, mając w oczach wizję ewentualnych zniszczeń lub jakiejś krwawej rozprawy między naszymi czworonogami. Na szczęście oboje, i Era i Bilbo,  zachowali się poprawnie!


Dziś z kolei  odwiedzą nas Starsi z wnukami. Trochę szkoda, że nie mogliśmy wszyscy razem się spotkać, by omówić logistykę przedświąteczną. No, ale to trudne, a wręcz niemożliwe! Dobrze, że chociaż w systemie ,,ratalnym'' możemy się jakoś dogadać.


Jakiś obiadek niezły trzeba wymodzić.Choć nie lubię gotować w niedzielę. Ale przy takiej okazji! Surowców pod dostatkiem, tylko pomysł musi przyjść do głowy. Najlepiej przed zaśnięciem...


Pierwszy dzień grudnia to idealny moment na wręczenie dzieciom i wnukom kalendarzy adwentowych! Tradycja to już u nas ponad dwudziestoletnia... A może jeszcze starsza? Odkąd się tylko pojawiły na polskim rynku, muszą być! Obowiązkowe niczym choinka...


W tym roku, już po nabyciu dla całej rodzinki, odkryliśmy, że oprócz tradycyjnych motywów na froncie pudełek - Mikołaje, choinki, renifery, bombki, gwiazdki itp. - pojawiły się kalendarze np. ze Spidermanem, Bobem Budowniczym itp. A dla dorosłych nawet  z bardzo seksownymi panami i paniami! Widać ktoś uznał, że taka potrzeba w narodzie... Strach pomyśleć, co to będzie dalej!:)


Fajnie, że zaczyna się grudzień! Jaki by nie był tego roku, chlapiący deszczem czy śnieżny i mroźny, jedno jest pewne: będzie Świąteczny! I za to ma zawsze ode mnie plusa in blanco...


czwartek, 28 listopada 2013

Anegdotka

Na przegonienie listopadowych smuteczków taka opowiastka. Rodem z głupawego programu telewizyjnego. Mnie bawi niezmiennie od dwóch miesięcy.


Do sądu aktor, specjalista od szekspirowskich ról tragicznych, pozwał dwóch pracowników technicznych macierzystego teatru. O odszkodowanie za ,,utratę wizerunku''. O co rzecz poszła?


Otóż dwaj ,,fachowcy'' dość regularnie nagabywali aktora o drobne na piwo. Aktor dawał zazwyczaj, ale w końcu się zbuntował, bo co za dużo, to niezdrowo. I tu się amatorom chmielowej zupki mocno naraził...


Akurat w repertuarze był ,,Otello''. Aktor obsadzony w roli tytułowej, oczywiście. Nowoczesna koncepcja reżyserska zakładała, że po uduszeniu Desdemony, zazdrosny Maur z rozpaczy skacze w przepaść. Panowie techniczni rozkładali więc w odpowiednim miejscu stos materacy, aktor na nie skakał, pozorując śmierć wśród ostrych, nagich skał.


Dzień po tym, jak aktor odmówił datku na piwko, fachowcy w miejsce piernatów ustawili ,,skąpcowi'' ... trampolinę! Możecie sobie wyobrazić, co się dalej działo. Biedny Otello kilkanaście razy ukazywał się zdumionej widowni w najróżniejszych pozycjach, wywołując niepohamowane salwy śmiechu! I cała tragedia na nic...

środa, 27 listopada 2013

I znów trzy po trzy...

Jak to możliwe, że nagle, po latach całych powolnego dreptania, Mama poruszać się zaczęła wręcz galopem?!  A do tego zgarbiona bardzo, więc w tym cwale środek ciężkości się niepostrzeżenie przesuwa. Przez to pewnie sobotni upadek.


Zawieźliśmy pod wieczór nabyte wczoraj przeze mnie ,,bezpieczne'' obuwie. Bynajmniej nie powoduje ono efektu wyhamowania! Choć nie pozwala na ruch posuwisty, jak w klapkach... Trzeba podnosić nogi.


Próba z balkonikiem tragiczna! Na gładkiej powierzchni prędkość taka, że nogi nie nadążają za korpusem! I nieszczęścia tylko patrzeć. Odnaleźliśmy więc  wspólnymi siłami laskę, z którą Mama poruszała się dawniej  poza mieszkaniem. Niestety, zapomniała przez te parę miesięcy, do czego laska służy. Więc galopuje, trzymając ją w powietrzu...


Do tego podobno od jakiegoś czasu Mama wstaje po kilka razy w nocy i niczym duch, w nocnej koszuli, podróżuje po korytarzach. Najczęściej w stronę jadalnio-świetlicy. Co panie zaprowadzą z powrotem do łóżka, to już po kwadransie wraca jak bumerang...


Za to apetyt Mamie dopisuje znakomicie. Dziś przy nas zjadła na kolację dwie kromki tostowego chleba z sałatą i szynką, po czym jeszcze 3 spore belgijskie czekoladki na deser! Więcej, niż zazwyczaj w Gdyni...


***


Bałam się dziś wizyty u Mamy z powodu osobistej półtoradniowej niedyspozycji jelitowej. Nie wiem, czy to było lekkie zatrucie, czy króciutka grypa żołądkowa. Na wszelki wypadek to Małż został oddelegowany do przytulania i całowania Teściowej, ja starałam się zachować dystans, by nie zarazić biduli.


Dolegliwości spowodowały też u mnie zmniejszenie koncentracji, w wyniku czego zamiast planowanej zupy pomidorowej uzyskałam nieznane bliżej z nazwy drugie danie! Znaczy taka różowa ciapa-rapa mi wyszła!


Miały być lane kluseczki... I tu doszłam do wniosku, że w przypadku podobnym powinnam dysponować przeźroczystym garnkiem! Bo jak wsadzam na garnek nakładkę do przecierania kluseczek, nie widzę, co pod spodem! I dziś właśnie taki efekt powstał, że ciasto było zbyt luźne, z drugiej strony troszkę go było w nadmiarze. Skutek? Breja! Dość paskudna na oko. Trudna do odgrzania, bo z tendencją do przypaleń...


Zjedliśmy, albowiem alternatywy nie było... Ale i szału też nie! Co gorsza, została spora porcja na jutro... Przecież nie wyrzucę!


***


Zostałam zaproszona na godzinę trzynastą do placówki mojej dawnej oświatowej. Nie do końca wiem, po co. Pani nowa dyrektor coś napomknęła o ,,pełnej szufladzie zdjęć''.  Mam chyba rozpoznawać, kto, co i kiedy...  Wolałabym jeszcze do towarzystwa np. moją przyjaciółkę Stasię, bo nie wiem, jakiego okresu fotografie dotyczą. W końcu ja tu ,,tylko'' 14 lat spędziłam, a Stasia ponad 30! A tak w ogóle, to najlepszą pamięć o czasach minionych tej szkoły posiada pani Eugenia, która każdego ucznia sprzed lat potrafi umiejscowić w czasie i przestrzeni. Niesamowita pod tym względem osoba!


poniedziałek, 25 listopada 2013

Takie tam dyrdymałki okolicznościowe

Pobieliło rankiem pola... Pierwszy raz tego roku. Na krótko, ale jednak. Znak nieomylny, że Pani Zima nadchodzi...


***


Zaraz też posłuszny kalendarzowi  zgagowy organizm zaczął łupać tu i tam! Lewy łokieć, prawe kolano, kostka, nadgarstek itp. Łupało tak sobie do 18.30. Bo potem musiało owego łupania zaprzestać i poddać się wygibasom różnistym. By już do łupactwa nie powrócić... Przynajmniej na dzień-dwa.


***


O ile od rana nie będzie sypać, prószyć, lać, mżyć, dąć (niepotrzebne skreślić!), wybieram się do powiatowego grajdołka na przedświąteczne przeszpiegi zakupowe. Małż w delegacyi do miasta Ojczulka  Dyrektora, powróci późną nocą, więc mogę indywidualnie w P. G. poszaleć! Choć tak między prawdą a Bugiem nie przepadam za autobusowymi wyprawami... Zwłaszcza, gdy wyprawa okazuje się owocna. Odwykłam bowiem zdecydowanie od ,,podnoszenia ciężarów''. Zarówno  rwanie,  jak i podrzut jakoś marnie mi wychodzą...


***


Ulubiony do niedawna tzw. ,,Dom Mody'' we wsi gminnej zawiódł mnie bardzo. Niby oglądam każdą nabywaną w sklepie rzecz dość dokładnie, czego nauczyła mnie moja poznańska Marysia. A jednak...  Synowa właśnie zgłosiła reklamację pt. ,,dwie plamy i dziura'' w podarowanym jej niedawno sweterku. Rozczarowała mnie też mocno tunika, przeznaczona na prezent dla Asi. Z paru względów. No, trudno... Zaprzestanę nabywania tamże!


Na szczęście kilka nowych punktów na mojej mapie zakupowej zajaśniało...



niedziela, 24 listopada 2013

Dobrosąsiedzkie układy z czworonogami w tle

Krótko po przeprowadzce  o kilka wieżowców dalej, dziecka większe, a szczególnie Asia,  stały się członkami nieformalnej, acz bardzo sympatycznej grupy!


Jakoś tak dość znienacka córcia wykryła, że dzień w dzień o 19.30 spotyka się w pobliskim lasku wesoły kolektyw, w decydującej mierze męski,  z podopiecznymi futrzakami. Rasowymi generalnie, ale nieortodoksyjnie!


Początkowo Asia tkwiła w roli obserwatorki, ale już wkrótce dołączyła jako pełnoprawna psia właścicielka. Deszcz nie deszcz, zimno nie zimno, zbiórka w porze ,,Wiadomości'' obowiązkowa! Czworonogi bardzo sprzyjaźnione, zupełnie nieagresywne wobec siebie. Nawet nasza Erka na moment zauczestniczyła w spotkaniach, gdy my bujaliśmy się po Paryżu... I podobno bardzo regulaminowo się sprawowała!


Niezależnie od płci, rasy i wielkości, wszystkie stworzenia psie reagują niezmiennie na hasło ,,kieszonka''! To moment, gdy następuje rozdawnictwo smakołyków dla całej gromady. Towarzystwo  wówczas przysiada na zadach i posłusznie czeka na ,,gratisy''.


Podczas, gdy psiaki konsumują, bawią się itp., właściciele toczą zazwyczaj błyskotliwe dysputy, skrzące się abstrakcyjnym humorem. W dniach, gdy niemożliwe jest osobiste uczestnictwo w spacerach, Asia jest wręcz nieszczęśliwa... Jakoś mnie to nie dziwi!


Panowie ponoć spotykają się regularnie już od siedmiu lat! Zadziwiająca systematyczność, zaiste. Piękna  nowa ,,świecka tradycja''...


***


Tymczasem nasza ,,babcia Erka''  (bo na ludzkie warunki już niemal 70-latka) w bardzo dobrej kondycji! I fizycznej, i psychicznej. Gdyby tak jeszcze mniej jazgotu  na co dzień czyniła.... Albowiem wciąż szczekliwa ponad wszelką miarę! I korupcyjna, oczywiście...

sobota, 23 listopada 2013

Znów nerwy...

Skorzystałam z dobrej rady AO i przeszukałam archiwalne wpisy z grudnia ubiegłego roku. Choinkę syntetyczną rzeczywiście nabyliśmy i nawet została już zlokalizowana w komórce. Znaczy nie w telefonie, a w spiżarence obok kuchni.

Przy okazji trafiłam na notkę, która mnie nieco przygnębiła. Albowiem ukazała, jak wielki skok do tyłu wykonała Mama przez te niecałe 12 miesięcy...

Dziś w ogóle niezbyt wesoły był dzionek, bo gdy przybyliśmy w odwiedziny do Mamidła, okazało się, że bidula ponownie... w szpitalu! Od co najmniej trzech godzin. Z powodu upadku. Tymczasem ,,zapomniano'' jakoś nas powiadomić! Więc co koń mechaniczny wyskoczy ruszyliśmy.

Siedziała na wózku inwalidzkim skurczona, przytulając do siebie szlafrok, w którym ją karetka zabrała. I czekając na transport powrotny do seniorów. Ciekawe, jak długo by tak jeszcze siedziała, gdybyśmy nie przybyli...

Obrażenia po upadku okazały się na szczęście stosunkowo niegroźne. Dwa szwy na czole, trochę zasiniony i opuchnięty nos, lekko nadwerężony kciuk. Prześwietlenia żadnych zmian nie wykazały, chwalić Boga.

Po odtransportowaniu Mamy na miejsce delikatnie, acz stanowczo, wyraziliśmy opinię na temat niepowiadomienia nas natychmiast o sytuacji. Oraz na fakt, że po raz drugi została na izbie przyjęć zupełnie sama!

Rozumiem, że w jakimś sensie dla pracowników placówki podobne sytuacje nie są czymś nadzwyczajnym. W końcu rezydują tam wyłącznie ludzie w podeszłym wieku z całym wachlarzem schorzeń. Od chwili załadowania pensjonariusza do karetki za jego bezpieczeństwo odpowiada już praktycznie kto inny. Szpital winien również pacjenta ,,w całości''  dostarczyć z powrotem transportem sanitarnym. Zgoda! Jednak nie potrzeba nadmiernej wyobraźni, by wczuć się w położenie osoby zniedołężniałej, niekontaktującej, którą nagle podrzuca się w zupełnie obce miejsce i zostawia jak torbę na korytarzu...

Mam nadzieję, że po dzisiejszej naszej interwencji sytuacja już się nie powtórzy!

Jutro zawozimy Mamie pozostały po Tacie balkonik. Korzystała już z niego przez kilka dni po wypadku wiosną. Mamy też zakupić jakieś specjalne obuwie antypoślizgowe w medycznym sklepie. Oby to zwiększyło istotnie jej poczucie bezpieczeństwa...

A z drugiej strony pomyślałam sobie, co by było, gdyby tak przewróciła się w swoim mieszkaniu, a my bylibyśmy akurat poza domem? I wrócili po godzinie.. Mimo wszystko w placówce bezpieczniej!

piątek, 22 listopada 2013

Rozważań garstka o tym, co już wkrótce...

Pierwsza ,,wsadzonka'' świąteczna gotowa! Troszkę przez przypadek mam już farsz do wigilijnych pierogów.  Po prostu za dużo mi się dziś zrobiło nadzienia do kulebiaka z gotowego francuskiego ciasta. Zamroziłam sporą porcję,  będzie w sam raz, gdy przyjdzie pora wielkiego  lepienia...


W zasadzie mam jeszcze jednego prawie-gotowca. Worek niemały surowca pasztetowego spoczywa w zamrażarce od jakiegoś miesiąca z hakiem. Nie planuję pieczenia w najbliższym czasie, więc chyba porcyjka doczeka Świąt.


Cztery dni temu upiekłam też prawie dwukilogramową karkówkę. Połowa  trafiła do ,,przechowalni''. Jeśli mnie wcześniej nie skusi, dotrwa do Bożego Narodzenia.


Tak pomału, acz systematycznie, gromadzę  na okoliczność dobra doczesne. Wiadomo, wiele rzeczy musi być świeżych, wykonanych na ostatnią chwilę. Wychodzę jednak z założenia, że czasem lepsza osobista mrożonka, niż sklepowy ,,gotowiec''.


***


Sister, podobnie jak ja, dylemat gwiazdkowy przeżywa. Aby spędzić Święta w komplecie familijnym, muszą dotrzeć do Siostrzenicy i jej małżonka, oddalonych o dziesięć godzin drogi autem. O ile aura dopisze...  Co zabrać z sobą, co ewentualnie zgotować na miejscu? Lokum obecne Oli niezbyt wielkie, więc i hotel niezbędny... Ech!


***


Za nic nie mogę sobie przypomnieć jednego faktu. Rok temu szukaliśmy z Małżem ładnej, sztucznej choinki. Niezbyt dużej, tak circa metr, może dziebko więcej. Ale pytania podstawowe brzmią: czy to było drzewko do Gdyni (gdzie straszył drapak wielce obleśny od lat?), czy do naszego mieszkanka? I po drugie: kupiliśmy czy nie? Obojgu  nam  w tej kwestii ,,mroki  zaległy na pamięci''.... Jeśli drzewko byłoby nasze, to gdzie mogło się skryć? Wielu możliwości nie ma!


Gdzieś mi się kołacze wizja choinki, która u nas w grajdołku stała aż do Gromnicznej. Czyli musiała być syntetyczna. Ale w takim razie gdzie by się podziała? Ciekawostka...


 

czwartek, 21 listopada 2013

Takie refleksje różniste

Myśli w mojej głowie nieustannie bawią się w symultanicznego berka... Z czego, niestety,  mało konstruktywnych wniosków!


To pewnie jest minus niepracowania. Nadmiar czasu! I niedobór konkretnych zajęć, podyktowanych przez statutowy obowiązek. Kiedy się stało kilka godzin dziennie naprzeciw gromady dzieciaków, nie sposób było się rozpraszać na jakieś ,,moża'' i ,,gdybania''. A po pracy czekały jeszcze robótki  domowe lub towarzyskie przyjemności... Na rozważania nie było więc czasu!


Oczywiście było się też młodszym, zdrowszym i bardziej energicznym osobnikiem. Normalka!


***


Za pół roku stuknie mi sześćdziesiątka. I coraz częściej puka do łba informacja, że ,,już bliżej jest, niż dalej''. Może jeszcze, jak dobrze pójdzie, z 10 lat we względnym stanie ciała i ducha. A potem? Obciążenie po kądzieli ,,Niemcem''?! W końcu i Babcia, i Mama... Niby więcej uzbierałam cech po Tacie, więc może los mi oszczędzi? Staram się, ćwiczę umysł jak mogę, ciało od kilku lat też. Tato przez jakieś 20 lat zaczynał dzionek od fizycznej rozgrzewki, Mama się w życiu nie ,,.zhańbiła'' żadnymi ćwiczeniami.


Widzicie, co ze mną robi listopad? Zaczynam powoli ,,zerkać na księżą oborę''... Grudzień natomiast zawsze mi pałera dostarcza! Choć w tym roku więcej niż zwykle niesie niepewności. Pierwszy raz od 53 lat nie spędzę Świąt w gdyńskim mieszkaniu! Wigilia chyba u Pierworodnego. Z wieloma znakami zapytania... Największy z nich dotyczy Mamy. Zabierać, nie zabierać? Nigdy w tym domu nie była. Przyzwyczajona teraz kłaść się spać tuż po osiemnastej... Z drugiej strony zostawić bidulę w Domu Seniora? Straszny dylemat! Muszę porozmawiać z szefostwem placówki... Teraz to oni wiedzą najlepiej, co dobre dla Mamidła.


Niewątpliwie dziwne to będzie Boże Narodzenie!...



wtorek, 19 listopada 2013

Klamra towarzyska

Miły dzień, rozpoczęty rozmową z dawno niesłyszaną na żywo Joanną-Srebrzystą, zakończony natomiast pogaduchami z Magdą.


W czasie pomiędzy wykonałam czynności następujące:


- co większe pajęczyny zlikwidowałam, pająki sprowadzając do parteru


- obiadek zgotowałam - mielone, ziemniaczki i surówka z białej rzodkwi


- kąty w dużym pokoju omiotłam


- poczytałam kryminałek, porozwiązywałam krzyżówek paręnaście


- roślinki podlałam


- maleńkie co nieco w ogródku załatwiłam.


Wiem, wiem, leniwy dzionek! Perfekcyjne panie domu zrobiłyby o wiele, wiele  więcej! Ale ja do perfekcyjności nie aspiruję, bynajmniej...


Cenię sobie nad wyraz moje błogostany leniwe. Wszak nie ja dla domu, ale dom dla mnie! Nie, żeby brudem zarastał, ale i nie przesadne pucowanie... Musowo kuchenka musi być sterylna, zlew takoż. I blat. Reszta? Jak cię mogę... Byle bez okruchów!


W pokoju większym czysty-przeczysty zawsze musi być stół, czyli ława. Zero paproszków! I dywan-lizak! Bez śladów psiej sierści... Poza tym, co kto lubi... Orzechy włoskie ostatnio często łupię w pokoju, czasem jakiś fragment się zawieruszy w przestrzeni. I do kolejnej niedzieli trwa....  Gdy Małż odkurzacz włącza.Dziś mi jeden cały orzech zaginął w akcji... Znajdzie się zapewne 24-ego!


Przegryzam sobie teraz winogrona z wczesnojesiennej nalewki. Smaczne! ...





niedziela, 17 listopada 2013

Remanenty różne takie

Kiedy ma się tak niewielkie lokum jak nasze, trzeba co jakiś czas dokonać przeglądu i co nieco odgruzować. W sobotę przyszła kolej na lustrację bieliźniarki i selekcję mojego obuwia.


Przy okazji wydało się, jak kiepsko z moją pamięcią... Od środy do soboty nabyłam trzy niedrogie obrusy na ławę, albowiem żyłam w przekonaniu, iż w domu posiadam tylko dwa kolorowe i jeden biały (na okoliczność kolędy!).


Kiedy Małż wybebeszył bogate i mocno upchane wnętrze bieliźniarki, pojawiła się istna feeria ławowych przyodziewków! Do wyboru, do koloru - gładkie i we wzorki, jednobarwne i pstre, firankowe i lniane, całe i nieco nadgryzione zębem czasu, czyste i z plamami nie do wywabienia.... Coś z 18 sztuk! Samych bielutkich aż cztery...


Miałabym łącznie teraz 21, ale jednak 6 lub 7 uznaliśmy za wymagające niezwłocznego przejścia na emeryturę! Teraz mogę sobie przez dwa tygodnie zakładać co dzień nowy, gdyby nie było to czystym idiotyzmem...


Przegląd pościeli zaowocował pozbyciem się dwóch najstarszych kompletów. Za to prześcieradeł  okazał się ci u nas dostatek ogromny! Wywalczyłam usunięcie pięciu najcieńszych i najbardziej sfatygowanych, nie bez oporów ślubnego.


W bieliźniarce teraz luz i po otwarciu widać, gdzie co jest!


***


Już bez nijakich prób nacisku ze strony Małża (zdrzemnął się po ,,wyczerpującej'' akcji) przyjrzałam się swemu obuwiu. Nigdy nie liczyłam wszystkich posiadanych par. Nie jest tego ani szokująco dużo, ani też bardzo mało. Łącznie z kozakami, kapciami i klapkami może troszkę ponad dwadzieścia...


Od razu wyizolowałam obiekty jednorazowego użytku. Np. dwie pary sandałków ,,ślubnych'', oczywiście nie z mojego zamążpójścia, ale z asinego, plus z  niedawnego ożenku naszego chrześniaka. Dołożyłam jeszcze parę nowiutkich drewniaków, które mnie uwierają stanowczo, plus trochę zbyt duże tenisówki, za to bardzo efektowne kolorystycznie. W siateczkę spakowałam i do pojemnika Caritasu! A już do śmieci normalnych jedna para kozaków sprzed epoki odchudzeniowej  i ukochane niegdyś letnie klapki, nabyte na targu w Białymstoku i  zachodzone po prostu  na amen...


***


Kolejny remanencik obejmie skarpetki, rajstopy i ,,desusy''...

piątek, 15 listopada 2013

Okołośliwkowo

Żadne bombki,  bałwanki i Mikołaje na wystawach sklepowych nie wywołują u mnie świątecznego nastroju w takim stopniu, jak smak i zapach wędzonych śliwek!...


Małż wczoraj poleciał na gdańską halę w poszukiwaniu renety boscop (bezskutecznie, niestety!). Zadzwonił z zapytaniem, czy mi czego nie potrzeba. - Gdyby na którymś straganie mieli wędzone śliwki, to uprzejmie poproszę!


Przywiózł niecały kilogram, bo z braku niskich nominałów banknotowych   kupił ,,za wszystko'', co brzęczało w portmonetce. Produkt, choć zapakowany w dwa woreczki plastikowe, woń rozsiewał w całym naszym M-3! Niech ktoś wyprodukuje takie perfumy, błagam... Albo nie, bo wtedy zbankrutują wytwórcy ,,cotów'' i ,,chanelli''. A źle im nie życzę, bynajmniej!


Dzięki tym śliwkom wigilijna kapusta przestaje być postna, a nabiera wielce ,,grzesznego'' smaku rozkoszy! Kilka sztuk wrzuconych do kieliszka byle jakiego wytrawnego czerwonego wina, zmienia pospolity trunek w najzacniejszy kordiał. Garsteczka posiekanych owoców dodana do świątecznej pieczeni lub gulaszu nadaje niezwykłej szlachetności potrawie.


Przemyśliwam nad zastosowaniem wędzonej śliweczki jako podstawy ekstranalewki....


***


W dniu wczorajszym moja Sister, Szwagier i Siostrzeniec zostali oficjalnie ,,Amerykanami''! Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Cokolwiek to znaczy... Liczyłam na huczną ceremonię rodem z naszego ,,Misia'', ale nie. Bez hymnu, atłasowej poduszki  i strojów ludowych. Najważniejsza jednak w końcu ,,bumaga''! Bo to zawsze kłopotów mniej...


***


Pora pomyśleć z wolna o prezentach świątecznych... Wszak do Bożego Narodzenia coraz bliżej. Dokładnie sześć tygodni! Zwykle o tej porze roku miałam już jakieś 20 procent podarków. Tym razem niemal zero! Czas mi się ,,rozłazi'' jakoś... Przecieka między palcami...



środa, 13 listopada 2013

Ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie...

W związku ze zdecydowanym ochłodzeniem przypałętała się do mnie w niedzielę koło południa śpiewka sprzed lat. Taka oto:


..Ale zimno, ale mróz, ci heca z tym Celsjuszem!


Ciągle minus, a nie plus, z robotą dziś nie ruszę.


Nie będzie się zabawić za co, nie będzie za co wziąć na ząb,


bo mnie paluszki czucie tracą na taki ziąb!''


Melodię pamiętam doskonale, tylko skąd ona? Kto to śpiewał i gdzie? Wiem tyle, że facet...  Gdzieś mi się kołaczą: Jarema Stępowski, Marian Kociniak lub Andrzej Zaorski. I programy typu ,,Studio Gama''. Ale bardzo możliwe, że to całkiem co innego! Kto z pokolenia 50+ pomoże zagadkę rozwikłać?


Co jakiś czas przydarzają mi się podobne ,,wyciemki''. Nagle wychynie z zasobów niepamięci jakiś cytacik, fragment wiersza czy piosenki. Tylko niemożność absolutna, by umiejscowić wyimek w jakiejś konkretnej czasoprzestrzeni.


W rodzinie i wśród przyjaciół mamy całą masę takich powiedzonek-grypsów. Źródła często już zapomniane, ale używalność trwa! Niektóre bon-moty są autorstwa konkretnych znajomych, część pochodzi z literatury, inne z filmów, seriali, scenek kabaretowych, starych dowcipów. Jedne ogólnie znane, drugie całkiem ,,prywatne'', znane tylko wtajemniczonym.


Pewne grypsy łączą mnie tylko z Sister (np.,,po kolei, chłopcy, nie wszyscy razem''), inne wyłącznie z Magdą (,,ty pipo dubeltowa, dwuuszata, bagienna''), jeszcze inne z Małżem (,,Joe, przeklęty chłopak, znowu śpi'') itp. Na każdych kolejnych Piernikaliach, w których uczestniczą m.in. Marian i Marysia , muszą paść co roku  nieśmiertelne kwestie: ,,Marian, czy ty mnie w końcu kochasz, czy nie kochasz?'' oraz ,,Marysia nie musi sprzątać, Marysia nie musi gotować...''  Bez tych tekstów Piernikalia niezaliczone! A gdy się już rozjeżdżamy, niezmiennie przypominam sobie tekst: ,,było fantatićnie, ale pora końtyć'' , ponoć autentyczną wypowiedź pani z poważną wadą wymowy, zasłyszaną niegdyś przez Joannę-Srebrzystą...


Z każdym z naszych przyjaciół związane są konkretne teksty. Wypowiedziane kiedyś w bardzo konkretnych sytuacjach, zapamiętane poprzez ich anegdotyczność. To działa jak automat. Jeśli myślę np. o Kaziku, to zaraz w tyle głowy tekst: ,,berecik się panu zsunął do ogniska''. Sytuacja sprzed ponad 35 lat, gdy nagle przy naszym ognisku na wyspie wdzydzkiej pojawił się przybysz-pijaczynka. Coś tam bełkotał, pomrukiwał, kiwał się i nagle rzeczywiście beretka mu się omskła... Zastygliśmy wszyscy i tylko Kazimierz przytomnie zareagował!


Każdy taki ,,nasz''  tekst to wspomnienie...

poniedziałek, 11 listopada 2013

Świątecznie

Dobry pomysł miałam z tą wycieczką do Szymbarku. Miejsce naprawdę godne odwiedzenia! Szczególnie w porze, gdy o tłumy raczej trudno...


Pogoda nie nastrajała zbyt optymistycznie, bo jakieś mży-mżawki co chwila, a i zimno bardzo. Ale skoro się podjęliśmy, więc już o 9.30 odpaliliśmy kangoora. Po godzince znaleźliśmy się na miejscu, stwierdzając z ulgą, że owszem, ludzie są, ale w liczbie nieporażającej.


Miła i nienachalnie dowcipna pani przewodniczka zapoznawała nas z kolejnymi obiektami skansenu. Chata Sybiraka, budynek radzieckiego łagru, turecki domek Kaszubów z Annopola, traperski dom kanadyjskich Pomorzan itp. Wszystko autentyczne, przeniesione nie bez problemów z miejsc pierwotnych. Pomnik Wojtka - niedźwiedzia, który ,,służył'' w armii Andersa, bunkier  Gryfa Pomorskiego, wreszcie słynny dom na głowie. Małż dziarsko wkroczył, parę chwil potem wyszedł z komentarzem: - Jestem rozczarowany! Nic się ze mną nie działo...


No tak, twardziel forever! W przeciwieństwie do mnie! Nawet jedną stopą nie weszłam... Niestety, odziedziczony po Tacie zwichrowany błędnik! Stojąc tylko przez moment naprzeciwko wejścia zaczęłam odczuwać efekty, jak po sporym spożyciu... Patrzyłam na wychodzących członków naszej grupy. Najspokojniej wyglądały dzieci. Część pań zawracała niemal zaraz po wejściu, trzymając się za głowy. Kilku panów zeszło po schodkach zdecydowanym ,,wężykiem'' i już na prostej nie mogli przez dłuższą chwilę zachować równowagi.


Potem jeszcze dane nam było zobaczyć największy ponoć na świecie grający fortepian i na tym zwiedzanie się zakończyło. Sporo atrakcji za 15 złotych!


W drodze powrotnej zajechaliśmy na wczesny obiad do rekomendowanej przez dziecka mniejsze restauracji ,,Jurand'' w Egiertowie. Rzeczywiście i smacznie,  i niedrogo. W niedziele i święta szef na deser oferuje gratisowe lody. Nie skorzystaliśmy, bo ja nie przepadam, a Małż się obawia, ale sam gest też się liczy.


Przed powrotem do domu jeszcze wizyta u Mamy, a po przybyciu spacerek z psem. Tak sobie dziś poświętowaliśmy! Bez zadym i hałasu...

niedziela, 10 listopada 2013

Dwa w jednym

Wybraliśmy się na ,,Grę Endera''. Na seans niemal porankowy - 11.40. Widzów łącznie z nami było dziewięcioro. Super! Przynajmniej mi popcorn odruchu wymiotnego nie czynił...


Bardzo przyzwoita adaptacja powieści. W zasadzie mogę powiedzieć, że film przyjęłam bez zastrzeżeń. Raz mnie tylko rozbawił moment, gdy ruszająca na wirtualną bitwę młoda ekipa śpiewa piosenkę na melodię znaną z wszystkich ,,żołnierskich'' amerykańskich filmów. Małż mi po seansie wyjaśnił, że widać tradycja w USA rzecz nadzwyczaj święta, więc choć akcja dzieje się w dość odległej przyszłości, to wojsko obyczajów nie zmienia.


Zaczytywaliśmy się w cyklu o Enderze wiele lat temu. Całą rodziną. Najpierw my, potem potomstwo. Aż się dziś zdziwiłam, ile zapamiętałam z lektury. Literatury tego typu wprawdzie od paru lat nie ruszam, ale gdy pojawia się nowa książka Orsona Scotta Carda, to przełamuję niechęć do gatunku. Aktualnie też dwie pozycje od Asi pożyczone.


Bohaterami Carda prawie zawsze są dzieci, na ogół obdarzone niezwykłymi zdolnościami, których wykorzystanie okupione jest jednak szalenie ciężką pracą, rozłąką z bliskimi, licznymi niebezpieczeństwami  itp. Ktoś mógłby powiedzieć, że to podobne do Harrego Pottera. Nic z tych rzeczy! Zupełnie inna stylistyka, mniej czarów-marów, więcej potu i łez oraz dylematów moralnych. Zresztą to nie są książki dla dzieci. Zdecydowanie.


***


Z innej beczki... Coś mi się porobiło od powrotu w pielesze. Odrobina mizantropii się wdała chyba. Mniej mnie ciągnie do ludzi. Bardziej ku naturze się skłaniam. Może dlatego, że w mieście było jej niewiele? 36 lat mieszkam na wsi, a dopiero teraz zaczynam np. ,,zauważać'' ptaki, zjawiska na niebie itp.


Podobnie z samolotami. Latają nad nami od zawsze, bo i wojskowe lotnisko w pobliżu, i te większe i mniejsze z gdańskiego Rębiechowa tu manewrują. Do tej pory nie zwracałam szczególnej uwagi. Owszem, czasem mnie złościł zbytni hałas nad głową... Od kiedy osobiście uniosłam się w powietrze, śledzę ich ruchy, zastanawiam się, czy zmierzają w przestworza, czy raczej wręcz przeciwnie - zabierają się do lądowania. Czasem w porach, gdy odlatywaliśmy i przylatywaliśmy z Paryża, patrzę w niebo i na widok samolotu myślę: to  chyba ,,nasz''...


Ostatnio zamarzyło mi się posiadanie lornetki. Nie tyle,,by podglądać Bernadetkę'', ile raczej stworzenia boże unoszące się w powietrzu lub pływające po Motławie koło domu... I żerujące w dżungli za płotem. Chyba Mikołaja poproszę?...



piątek, 8 listopada 2013

U progu dłuższego nieco weekendu

W obliczu trzech dni z Małżem w domu przede wszystkim nagotowałam. Bo, jak wiecie, nie lubię, gdy mi w kuchni udziela ,,błogosławionych ''rad. A wiem, że jak zajdzie, to się nie umie powstrzymać. I o konflikt nietrudno podówczas...


Więc czeka spory garnek żurku oraz gulasz wołowy, a właściwie paprykarz, bo i sproszkowanej, i surowej papryki w środku moc. Dogotuje się kaszy lub makaronu, dorobi suróweczkę i do wtorku gotowanie z głowy. Chleba też wystarczy, dopiero co dwa spore bochenki upiekłam.


Jakieś plany mi się roją w głowie na przyjemne spędzenie czasu. Może kino, chyba ,,Gra Endera'' jednak? W niedzielę, gdyby nie padało, chciałabym ewentualnie wyciągnąć Małża na jakąś wycieczkę z obiadem. Może wreszcie się wybierzemy do Szymbarku, gdzie ,,dom na głowie'' i insze atrakcje. Ja nie wejdę do odwrotnego domu na pewno, ale Małż bardzo go ciekawy. Jeśli nie tam, to Asia polecała nam niedawno restaurację gdzieś na Kaszubach jako godną odwiedzenia. Zawsze w rezerwie pozostaje coś, czego nie udało nam się obejrzeć przez 2 lata pobytu w Gdyni, choć mieszkaliśmy o przysłowiowy ,,rzut beretem''. Park Naukowo-Technologiczny, a w nim coś na kształt mini-centrum-Kopernika.


Wachlarzyk propozycji roztoczę jutro. Zobaczymy, na co się Połowic zgodzi. Sam raczej kontroferty nie przedstawi, niestety! Przywykłam przez lata, że jak chcę się rozerwać, to muszę sobie rozrywkę sama wymyślić. Mam przecież na to czas! Najważniejsze, że oporu nie ma, a jeśli, to naprawdę bardzo rzadko...


Dziś urodziny Michała, naszego Zięcia. Dobry, mądry chłopak. Jakieś wady ma, bo kto od nich wolny, ale generalnie bardzo w porządku. Niby Skorpion zodiakalny, ale bez cech przynależnych, na szczęście. Chyba, że o czymś nie wiemy...

wtorek, 5 listopada 2013

I tak co miesiąc...

Przez telefon umawiam się w ustronnym miejscu z bardzo sympatycznym panem. Spotkanie króciutkie, ale wychodzę z niego z dużo grubszym portfelem. I tak raz na miesiąc, regularnie...


Gdyby nie mój wiek bardzo, bardzo  dojrzały, można by podejrzewać babcię Zgagę o jakiś niezbyt moralny proceder, nieprawdaż?  Tymczasem to tylko niewinne ,,randki'' z panem Przemciem, listonoszem najmilszym na świecie.


Wyjeżdżam z grajdołka około trzynastej. Zmieniając cztery razy środek lokomocji, po półtoragodzinnej podróży docieram na naszą gdyńską ulicę. Wtedy dzwonię do pana Przemka i umawiamy się na nasze emerytalne tete a tete. Pod konkretną klatką konkretnego bloku. Po czym udajemy się np. do piwnicy lub na parapet na półpiętrze, by dokonać przekazu gotówki. Konspiracja niezbędna na wypadek, gdyby się jaki naoczny świadek połakomił na maminą chudobę...


Potem zachodzę na kilka minut do mojej jedynej podpory moralnej z czasów dwóch lat gdyńskich - pani Marzenki. Nabywam kilka odłożonych dla mnie przez miesiąc kryminałków, pogawędzimy i... z powrotem na kolejkę. Czasem odwiedzam ciotkę Irenę, jeśli akurat jest w domu. Dziś nie zastałam...


W drodze powrotnej środków transportu mniej, bo z kolejki ruszam wprost pod zakład pracy Małża i razem wracamy. W tak zwanym międzyczasie obowiązkowa wizyta w Empiku.


Dziś wróciłam z wyprawy wzbogacona łącznie o pięć książek. Pierwszą nabyłam na dworcu w Gdańsku jadąc do Gdyni. Za dyszkę w księgarni z przecenami. Ot, klasyczne czytadełko do pociągu. Ale bardzo przyjemne w odbiorze. Potem trzy kryminałki u Marzenki. Wreszcie w Empiku nabyłam drugi tom ,,Róży z Wolskich''. A to dzięki Betty, która wczoraj po aerobiku mi przypomniała, że miał się ten tom pojawić jesienią.


Apetyczny stosik piętrzy się teraz przede mną... Sporo mi się udało  zaoszczędzić  gotówki w październiku, toteż bez bólu wydałam w sumie niecałą stówkę. Wolę na książki się zwydatkować niż na ciuchy...


PS. Jutro ta odroczona rozprawa w kwestii ubezwłasnowolnienia Mamy. Potem ciąg dalszy w Sądzie Rodzinnym. Znów parę miesięcy czekania. Dopiero, gdy uda mi się zostać lege artis prawnym opiekunem Mamy, będę mogła zlecić przysyłanie jej emerytury pod mój adres. Ale żal mi będzie autentycznie rozstania z panem Przemciem...




niedziela, 3 listopada 2013

Jakaś paskudna ta niedziela...

Małż wieczorem oznajmił, że się tak świetnie dziś zrelaksował, jak już dawno nie. No, fakt, nigdzie nie jeździliśmy, podrzemał sobie po obiadku itp.


Mnie natomiast ten dzień zupełnie do gustu nie przypadł. Jak zaczęło siąpić koło południa, to się rozwijało i rozwijało, aż do istnej ulewy w okolicach piętnastej. Ciemno jak w nocy się zrobiło, ponuro, istny LISTOPAD! Ohyda!


Pracowstręt, książkowstręt, krzyżówkowstręt, nawet drzemkowstręt, choć oczy się kleiły... Nic, tylko do Motławy się rzucić... Ale po to trzeba by z domu wyjść, a sił nie stawało.


Mój teść miał takie określenie: ,,zgnieły człowiek''. Czyli pozbawiony sił i chęci. Tak się dokładnie czułam. Mniej więcej do dwudziestej drugiej! Potem jakoś odżyłam.


***


Przez jakieś dwie dekady namiętnie zaczytywałam się w literaturze s-f i fantasy. Jakiś czas temu minęło mi definitywnie. Nie tykam! Ale jest jeden wyjątek  - twórczość Orsona Scotta Carda. Cokolwiek napisze, muszę przeczytać! Wczoraj od Asi przywieźliśmy najnowsze dwa tomy. ,,Tropiciela'' i ,,Ruiny''.


Zastanawiamy się mocno z Małżem, czy wybrać się na ekranizację ,,Gry Endera''. Jesteśmy bardzo przywiązani do książki, a właściwie całego Cardowego cyklu o Enderze. Czasem lepiej nie popsuć sobie zwizualizowanego osobiście świata hollywoodzkim produktem... Już nie raz i nie dwa przeżyliśmy rozczarowanie adaptacjami filmowymi. Spróbujemy poczekać na jakieś opinie...


***


Oglądałam obszerne fragmenty pogrzebu Tadeusza Mazowieckiego.I po raz kolejny szlag mnie trafiał na widok ludzi, którzy głównie byli zainteresowani robieniem zdjęć komórkami! Żeby to jeszcze były małolaty, ale gdzie tam! Stare baby, za przeproszeniem, i tacyż faceci... Po to przyszli, by się potem chwalić krewnym i sąsiadom?  Że byli na miejscu? Nie umiem zrozumieć zjawiska!



sobota, 2 listopada 2013

Ku pokrzepieniu serc?

W listopadowej ,,Wiedzy i Życiu'' (zwanej przez nas  familijnie ,,wiedzą w życie'') ciekawy artykuł pt. ,,Szaleni posłowie''.


Rzecz wbrew pozorom nie dotyczy aktualnych naszych ustawodawców, a tych z odleglejszej przeszłości. Trochę niby o tym wiemy z lekcji historii. Pamiętam ze szkoły, że jakiś zagraniczny podróżnik opisał polski sejm czasów wolnej elekcji, porównując go do stada ptaków, które pokrzyczy, polata, pozanieczyszcza i nie przyniesie żadnego korzystnego efektu.


Autor artykułu, Jerzy Besala, przywołuje liczne przykłady szaleńców wybieranych na poważne stanowiska. Ludzi ewidentnie zaburzonych psychicznie. Próbuje też dociec przyczyny, dlaczego np. w epoce Oświecenia Polska ,,stała się w oczach opinii publicznej negatywnym wzorcem kraju anarchicznych, brudnych głupków''. Jednym z najpoważniejszych powodów jest oczywiście fanatyczne przywiązanie szlachty do złotej wolności. I obawa, że ,,ktoś'' na tę wolność dybie...


Chciałoby się z politowaniem w głosie zapytać: skąd my to znamy? I dziś nic tak nie jednoczy posłów naszych jak próba odebrania im przywilejów rozlicznych... W każdej innej kwestii gotowi przeciw sobie szabel dobywać. A że to zakazane, więc słowami się kolą nawzajem,  boleśniej nawet chyba.


Co Wam to przypomina? W roku 1627 pewien poseł ,,gadał długo i z wielkim afektem, nogami w ziemię bijąc'', aż mu głos odebrano. Czy to na pewno rok 1627? Bo jakbym to widziała na własne oczy parę lat temu.  Takie historyczne deja vu...


Jeden z XVII-wiecznych marszałków wielkich litewskich wyprawił dla posłów ucztę, gdzie co prawda z jedzeniem było nader skąpo, ale za to gości czekała ,,atrakcja'' w postaci dwóch beczek prochu pod podłogą sali biesiadnej. Na szczęście do eksterminacji posłów nie doszło!


Nawet nasz narodowy bohater, unieśmiertelniony przez Matejkę poseł Tadeusz Rejtan, okazał się człowiekiem zupełnie niezrównoważonym. Dwa lata po pamiętnym zatarasowaniu drzwi sali sejmowej, bracia wywieźli go do zakratowanego domu, w którym pięć lat później Rejtan popełnił samobójstwo.


Choroba psychiczna jednego z XVIII-wiecznych biskupów stała się powodem poważnych zamieszek w Krakowie. Wierni bowiem murem stanęli za dotkniętym cyklofrenią dostojnikiem. Wbrew prałatom i kanonikom...


Żeby nie było, że tylko u nas takie ,,numery'', autor przytacza kilka przykładów zagranicznych. Za obłąkanych, a przynajmniej poważnie zaburzonych,  można bowiem dziś spokojnie uznać i Marcina Lutra, i Cromwella, i Robespierre'a...


Jaka jest konkluzja artykułu? Cytuję: ,,trzeba zawsze patrzeć i słuchać polityków o paranoicznych skłonnościach, których słowa oddychają nienawiścią, podejrzliwością i przekonaniem o jedynie słusznej racji. Nim nie przysporzą Polsce potężnych kłopotów''....


Amen!


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...