wtorek, 30 lipca 2013

Co dalej...

Właściwie do podobnych wniosków doszłam, co Antoni. Nie dzieje się w moim życiu nic niezwykłego, bodźców niewiele... Bardzo mnie zresztą cieszy tak spokojna egzystencja, jednak tematów do dzielenia się z Wami to nie dostarcza. A pisać, co kupiłam w sklepie i co ugotowałam? E, tam!


Z jednej strony coś na kształt poczucia obowiązku wobec stale tu bywających, z drugiej coraz częściej obawa, że to takie pitu-pitu o niczym...


Problemów osobistych poważniejszych tu z zasady nie poruszam, wszak wiadomo: gdy się o nich opowie tylko przyjaciołom, maleją, ale gdy i przypadkowi ludzie tu trafią, hejterzy zwłaszcza, to wtedy się akurat mnożą... A na co mi to?


Tylu spośród Was, tu poznanych przez ponad pięć lat, już zamilkło. Może to właśnie odpowiedni moment i dla mnie?


Całe życie coś pisuję, ale zawsze po jakimś czasie zauważam spadek natchnienia, a co za tym idzie, poziomu. A wstydzić się i żenować swoimi wypocinami  nie mam ochoty. Grafomania to paskudna przypadłość! Szczególnie w przypadku polonistów...


Gdzieś z tyłu głowy szepcze do mnie głos: - I po co to piszesz, idiotko? Pewnie liczysz, że teraz tłumy zaczną cię prosić, żebyś nie przestawała, bo im twoja bazgranina niczym tlen potrzebna? Jeśli masz podjąć decyzję, to po męsku, jak Antoni. A ty jak typowa baba - ,,i chciałabym, i boję się''... Może by tak, może by tak, były sobie dwa ,,bytaki''...


A co ja na to poradzę, że właśnie po babsku myślę? I moc wątpliwości mną targa.  Więc? Może tak... Na początek zmniejszę nieco częstotliwość. Taki półśrodek... A potem się zobaczy!

poniedziałek, 29 lipca 2013

Dedykowane Antoniemu R.

Jeśli czegoś nie wiem lub zapomniałam, a mam gdzie poszukać, to nie zasnę spokojnie, jeżeli tego nie zrobię.


Szok spowodowany nagłą decyzją Antoniego Relskiego sprawił, że pierwszy raz przeczytałam ów ,,ostatni'' wpis niemal po łebkach, mając nadzieję, że gdzieś tam w ostatnim zdaniu natknę się na dementi.


Wczoraj znów zajrzałam, bo a nuż jednak?... Ale nie. Więc po prostu jeszcze raz przeczytałam, tym razem dokładniej i coś mnie zaczęło męczyć. Ten Antoni z filmu. A właściwie z serialu. Skąd niby duchowe powinowactwo postaci z autorem bloga nieodżałowanym? Musiałam rzecz rozszyfrować.


Kiedy dotarłam do istoty rzeczy, wzruszyłam się okrutnie. I jednocześnie ubawiłam. Serial ,,Z biegiem lat, z biegiem dni'' po prostu uwielbiam! Z wielu względów - ducha epoki, znakomitego aktorstwa, typowej dla Wajdy malarskości obrazu... Jednak w pamięci pozostał najbardziej, no kto? Antoni Relski właśnie, choć raczej  w mojej pamięci nie Antoni, a nawoływany wciąż ochrypłym głosem przez małżonkę ,,Aaaantooooś!!!''


Ten pełen bólu  krzyk pani Relskiej wciągnęliśmy natychmiast po pierwszej emisji filmu w skład ulubionych familijnych grepsów pochodzenia literacko-filmowego. I używamy do dziś w sytuacjach ,,pasownych''. Oczywiście, po drodze dawno zapomnieliśmy, że ,,Aaantoooś!'' nasz nazwisko takie właśnie nosił... Damskim odpowiednikiem okrzyku jest równie dramatyczna ,,Tiiinaaa!!!'', też już zresztą nie pamiętamy skąd to... Na pewno z dzieła obcojęzycznego, to jedno pewne.


***


Każda rodzina ma swoje ulubione powiedzonka, przysłowia i grepsy właśnie. Inne jeszcze funkcjonują w gronie przyjaciół, tajemne absolutnie dla osób spoza. Często pochodzenie tych powiedzonek już się zapomniało, zatarło w pamięci. Nie potrafimy powiedzieć, czy to z książki, czy z filmu, a jeśli tak, to z jakiego, czy jeszcze skądinąd.


Odkąd mam Cyfrę, a na niej m.in. TVP Kulturę i Kino Polska, udaje mi się ustalić genezę sporej liczby tych ,,perełek''. Jednak i nierozszyfrowanych wciąż niemało... I nie pomoże nawet profesor Google.


A jednak czasem taki zbieg okoliczności, jak z Antonim, zmniejszy liczbę niezidentyfikowanych cytatów rodzinno-towarzyskich. Dla mnie to jak osobisty pożegnalny prezent od jednego z ulubionych blogerów! Antoni, dzięki!


Ale poza tym powinnam jak pani Relska zakrzyknąć tęsknie i boleśnie sznapsbarytonem:  - Aaaantoooś!!!!!


niedziela, 28 lipca 2013

Znów gastronomicznie, po przerwie

,,Daj dziś jakiś fajny przepis na blogu'' - sms o takiej treści po południu  otrzymałam od Ewy. Hm.. Jakoś w głowie akurat panuje gastronomiczny pustostan! Ale postanowiłam do wieczora pomyśleć...


Sama raczej niczego nowego ostatnio nie wymyśliłam. Ale na przykład wczoraj na mini-zlociku u Beaty (z okazji nowego umeblowania kuchni) zostałyśmy poczęstowane bardzo pyszną tartą. Z twarogiem, pomidorkami i bazylią. Może tam jeszcze coś było? Nie, chyba prócz soli i pieprzu już nic. Takie proste, a jakie dobre!


Przypomniała mi ta potrawa coś, co moja ulubiona ex-dyrekcja żeńska, czyli Stasia, serwowała zawsze na tych dłuższych radach pedagogicznych. Przynosiła wtedy  ogromną michę twarogu z pokrojonym w kosteczkę pomidorem i ogórkiem, koperkiem i szczypiorem. Może tam było trochę śmietany, może nawet nie? Jak to smakowało po wcześniejszych 6-7 lekcjach! Proste, łatwe, a niemal ratowało nam życie, gdy trzeba było odsiedzieć dodatkowo 3-4 godziny... Bez obiadu!


Inne popisowe danie dyrekcji, serwowane zawsze podczas imienin, to była wątróbka po ,,stasiowemu''. Drobiowa lub wieprzowa, pocięta na małe kawałeczki, usmażona, a potem duszona z papryką świeżą, pomidorami, cebulą  i pieczarkami. Plus troszkę koncentratu. Nawet najzagorzalsi wrogowie wątróbki tę wersję przyjmowali ,,na klatę'' bez problemu...


***


W zeszycie Mamy z kulinarnymi przepisami, który przejęłam,  każda niemal potrawa podaje źródło swego pochodzenia. Janka, Irena, Misia, Róża, Danka (moja szwagierka) Dzida itp. Nawet często pojawia się ,,Zgaga'' i to w recepturach, których ja jakoś w ogóle nie pamiętam... Kopalnia pomysłów, niestety, najwięcej receptur na ciasta... Ale są i przetwory, i mięsne potrawy, i sałatki. Będzie się czym inspirować!


Tymczasem odkrywam coraz to nowe rozkosze grillowej patelni. Na przykład trzyminutowe pieczarki! Pyszne...

sobota, 27 lipca 2013

Skrótowo-cytrynowo

Z pięciu dzisiejszych sztuk wyszedł pełniutki kubek kawowy! Matko kochana - pomyślałam- w życiu tego nie przyswoję!


A jednak... Dolałam trochę wody gazowanej, parę kropel słodzika w płynie. Zrobiło się równiutkie 400 mililitrów. Kurczę, sporo...


Zaparłam się okrutnie, godzinę po obiedzie łykałam pomału haust po hauście, aż zmęczyłam całość. Przez następną godzinę samopoczucie koszmarne!  Na granicy wymiotów, zgaga paskudna itp. Ale potem? Normalność powróciła. I już wiem, że dokończę kurację! Jutro znów pięć, ale za to potem tylko z górki... I w czwartek zapomnę o cytrynach! Na długo...


Efekty uboczne zgodne z zapowiedziami. Rozwodzić się tu nie będę, bo raczej nieapetyczne. Ale świadczące o tym, że chyba trzeba było...

piątek, 26 lipca 2013

Miks piątkowy

Oczywiście, jak mogłam się spodziewać, w sklepie pani Krysi cytryn było zero! Za to gazetę nabyłam i dowiedziałam się z niej, że kwidzyński most, którym nie dane nam było przejechać w ostatnią niedzielę, otwarty zostaje dziś w nocy! I że w Polsce on najdłuższy - całe 800 metrów...


Asia odwiedziła dziś Mamę i dowiedziała się od najmilszej z tamtejszych opiekunek, że powinniśmy nabyć Mamidłu... dres! Ło rany! W wieku 87 lat moja rodzicielka zostanie dresiarą?... Całe życie nienawidziła wszelkich spodni przecież...


Z drugiej strony rozumiem, dres wygodny, łatwy w nadzianiu osobistym lub z niewielką pomocą. W chłodniejsze nieco dni na wyjście do ogrodu w sam raz! Poszukam rano na ryneczku albo w okolicznych ciuchlandach.


Nabyliśmy w końcu kompostownik. Nietania rzecz, a jednak cieszy. Roślinki już dyskretnie przytupują z radości. Tyle, że teraz to już śmieci będę sortować na pięć kupek! Ogarnę to moim niedużym rozumkiem?... Plastik, papier, szkło, kompostownik i ,,reszta''! Co odpad, to decyzja!


Sąsiedzi na podwórku fetowali imieniny Anny, a my na tarasie ognisko paliliśmy ze świerkowych gałęzi, kartonów i patyków różnistych powichurowych. Remanenty z całej wiosny...


W Gdyni zastaliśmy dziś ogród  tatowy w stanie opłakanym wprost! Wszystkie cztery hortensje ledwo żywe. Liście skręcone, po kwiatach ani śladu. Róże generalnie z pożółkłym listowiem. Nanosiliśmy się mnóstwa wody, czy uratujemy cokolwiek?...


Jednak ogród w półcieniu, jak u nas,  ma swoje zalety... Choć wszystko lekko opóźnione. Za to trwalsze chyba?

czwartek, 25 lipca 2013

Odnowa cytrynowa...

Czy dam radę się zaprzeć? Hm... Się pożyje, się zobaczy.


Już dość dawno moja Stasia mi reklamowała tę metodę. Czternaście dni picia soku cytrynowego, poczynając od owoca jednego do siedmiu i z powrotem.


Dziś dopiero dwie cytryny... O matko, już ciężko poszło! Musiałam troszkę rozcieńczyć... A co będzie dalej... Do siedmiu jeszcze daleko! Wytrwam?!...


Podobno  podczas tej kuracji się troszkę chudnie! No, daj Boże... Na te moje już  trzy i pół nadwagi!  Oby zaginęło bez wieści... A kysz, a kysz!


Potworne  te cytryny! Ale dam radę... Odezwę się po  kuracji!


***


Tu nastąpiła przerwa techniczna jednodobowa.


***


Dzisiejsze trzy cytryny, brrr!! To chyba kres moich możliwości. W tej chwili na stanie w koszyku tylko 3 sztuki, więc jutro albo oszustwo, albo do pani Krysi po uzupełniającą sztukę.


Chyba jednaj z cytryn najbardziej lubię... nalewkę farmaceutów. Gdyby tak uznać ją za oczyszczającą i leczniczą, mogę wystartować od jednego kieliszeczka do siedmiu i z powrotem!


Tak do końca właściwie nie wiem,  czegóż to ten sok ma mnie pozbawić? Trochę wczoraj poczytałam u ,,profesora'', ale wszystko ogólnikowe bardzo. Forumowicze, głównie panie, piszą, że mogą się pojawić wymioty, biegunki itp. No, takie zjawiska rzeczywiście odchudzają, nawet szybko... Ale nie w tom djeło! I nie o to mi idzie.


Podczas lektury na temat najbardziej mnie zdziwiła informacja, że ten okrutnie kwaśny sok ma odczyn... zasadowy! To ci dopiero siurpryza...


***


Jutro Anny! Wszystkim Aniom tutejszym, a także Mirkom, Grażynom i Danutom - imieninowe uściski i życzenia słońca na niebie i w sercach!


PS. W kalendarzyku i komórce przypominajki, do kogo od rana dzwonić. Trochę tego będzie...


PS.PS. W sobotę z kolei urodziny Małża, a w niedzielę szósta rocznica ślubu Asi i Michała.


wtorek, 23 lipca 2013

***

Tęskniąc przez te niespełna 20 miesięcy za powrotem do grajdołka, trochę go sobie wyidealizowałam. Nie ja pierwsza przecie... Już bowiem wieszcz Adam, jak wiadomo, lat temu dwieście z górką sporą podobnie upiększył swoją Litwę-ojczyznę, kraj lat dziecinnych...

Trzy tygodnie w pieleszach uświadomiły mi ponownie pewne niedostatki bytowania wiejskiego. Drobne, acz doskwierające. Letnie skoki ciśnienia wody, nagminne. Rano z kranu ciurka byle jak, głowy np. umyć nie sposób. Bywają też niczym nie zapowiedziane zaniki całkowite, kilkugodzinne.

Nawet gdy się moskitiery zainstaluje w otworach wszelkich, robactwo autoramentu różnistego zawsze się jakoś wciśnie i ,,urozmaici'' wieczór! Te najdrobniejsze stworzonka gromadzić się  kochają w szklance z kawą, współuczestnicząc ze mną w konsumpcji.

Nic to! Zalet bytowania w małym środowisku  i tak więcej znacznie jest i za nic nie zamieniłabym się na zawsze na miasto. Ot, ironijka losu! Jak ja dzieciakiem i podfruwajką będąc, wsi nie cierpiałam! Jaką karą były wizyty u rodziny na Kujawach. Inna sprawa, że taka wieś sprzed pół wieku, przaśna i pozbawiona wygód jak w ,,Konopielce'',  odeszła definitywnie w niepamięć... Skok cywilizacyjny ogromny się dokonał! I dobrze...

***

Z innej beczki...

Są ludzie, z którymi los nas zetknął jeden jedyny raz, a mimo to ich pamiętamy. Bo to jedyne spotkanie było niezwyczajne... Czasem bardzo smutne, innym razem przeciwnie, nadzwyczaj zabawne.

Kilka dni temu dotarła do mnie wiadomość o śmierci pewnego człowieka, którego spotkałam osobiście raz, w roku 1975. Było to w październiku, podczas studenckiego przeglądu piosenki turystycznej w Stegnie. Parę godzin po wieczornym koncercie wyszłam z pawilonu, gdzie pokotem spało pewno kilkaset osób.

Wyszłam, gnana naturalną potrzebą. Tymczasem nijakiej ,,sławojki'' w okolicy nie było. A ośrodek skąpany w światłach latarni... Miotając się pomiędzy domkami znalazłam wreszcie w miarę ciemne miejsce i... przykucnęłam. Nagle obok pojawił się facet. Jakiś półprzytomny, albowiem nie skojarzył, dlaczego ja w pozycji kucającej właśnie. Zaczął rozmowę!

Wiłam się jak piskorz. Monosylabami odpowiadałam na pytania, jak mi się koncert podobał, czy słyszałam jego wykonanie itp. Cały czas w te kucki, bo przecież... A on od pytań przeszedł do monologu. Nie pamiętam o czym, bo marzyłam tylko o tym, by sobie poszedł! Bym mogła odnóża wreszcie rozprostować i wrócić do spania... Marzenie się spełniło po mniej więcej kwadransie, gdy dojrzewałam już powoli do chęci mordu!

Taka banalna sytuacja, a pamiętam jakby to było  dziś! Na wieść o przedwczesnym zdecydowanie (63 lata!) zejściu  J.D., od razu obrazek wrócił... Przez wspólnego przyjaciela znałam mniej więcej aktualne, niewesołe zresztą generalnie, losy jednorazowego ,,znajomka''. Gość żył z dnia na dzień, poezją zdecydowanie  bardziej niż chlebem... Kąt do spania oferował mu zaprzyjaźniony Dom Kultury.

Jurku! Pewnie teraz przechadzasz się po niebieskich połoninach ze Stachurą, Bellonem, Jonaszem...

 

 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Z okazji 22 lipca

I kto by pomyślał, że piękna angielska księżna zechce powić dziecię pierworodne akurat w dniu byłego naszego święta narodowego?... Taki ukłon! E. Wedel powinien być uradowany...


Mam znajomą, która dwójkę swych dzieci za czasów tzw. komuny urodziła bardzo ,,po linii i na bazie''. Jedno 1 maja, drugie 22 lipca właśnie. I nawet medalu żadnego nie dostała, skandal!


Kto z tu zaglądających ma to szczęście, że jest młody ciałem, niech sprawdzi, co to za wielkie święto w lipcu niegdyś obchodzono. Ja tylko napomknę, że była to zwykle okazja do oddawania przed terminem wielkich inwestycji! Hut, kombinatów, mostów itp. I chyba był to dzień wolny od pracy, nieprawdaż?


***


Udało mi się dziś, po wielu wielu miesiącach  przerwy, spotkać z przyjaciółką i ex-dyrekcją, czyli moją kochaną Stasią. Wnuki jej przez ten czas podrosły, maleńka Nataszka ma już dwa latka, Aluś kawaler istny! Jestem dla niego od zawsze wrogiem numer jeden, bo kiedy się pojawiam, Babcia poświęca uwagę mnie, a nie jemu... Tak lubię to dziecko, niestety, bez wzajemności!


Omówiłyśmy jakieś pół miliona tematów, ale drugie tyle nam zostało do obróbki. Na szczęście teraz będzie szansa na częstsze spotkania...


***


Tymczasem w eterze dziś nadzwyczajna  cisza! Bywa tak, że jednocześnie dzwonią trzy telefony - dwie komórki i stacjonarny. Dziś zastój! A miałabym taką ochotę pogadać...

niedziela, 21 lipca 2013

Wycieczkowo

Od czasu do czasu w niedziele, gdy obowiązki nie przytłaczają, a pogoda sprzyja, robimy sobie parogodzinne wycieczki samochodowe. Dziś pierwsza od bardzo dawna.


Szukamy zawsze uprzednio, gdzie by tu coś ciekawego zobaczyć w promieniu powiedzmy od 150 do 200 kilometrów. Dziś padło na Białą Górę i Sztum.


Spiekota, ale i wiaterek przyjemny, chłodnawy nawet. Po tym, czego skosztowaliśmy w Budapeszcie, 28 stopni nam zupełnie niestraszne...


Małż lubi się bardzo solidnie przygotować, merytorycznie itp. Sprawdza, co zobaczymy, jak dokładnie dotrzeć itp. Ja wolę niespodzianki. Wystarczy mi informacja, dokąd się udamy.


Dlatego mój zachwyt absolutny w Białej Górze! - Tam się łączą dwie rzeki - poinformował Ślubny. Ok, czyli wyobraziłam sobie łąkę, nieco bagnistą pewnie i z dwu stron jakieś większe czy mniejsze strumienie. Albo coś podobnego jak obok naszego domu, gdzie łączą się aż trzy cieki wodne. Widok może dla szalonego hydrologa (hydrofila?) ciekawy, dla mnie powszedni całkiem, żadna rewelacja.


A tu wyjeżdżamy nagle z jakichś bardzo podłych dróg na przepiękną budowlę z połowy XIX wieku! Nie umiem opisać, bom nie techniczna zupełnie, ale coś wspaniałego! I takie zadbane otoczenie w niewielkiej skądinąd wiosce.


Z Białej Góry już żabi skok do Sztumu. W życiu nie byłam, nazwa jakaś ponura, pamiętam skądś, że więzienie w mieście. I tyle! Małż znów merytorycznie przygotowany, tym razem na okoliczność konsumpcji. - Wyczytałem w sieci bardzo dobre opinie o kawiarni ,,Szara Gęś''. Tam wstąpimy na kawę|!


W ruch poszła Ziuta (nasz GPS), ledwo zaczęła gadać, już usłyszeliśmy: - Dojechałeś do celu!


Stoimy pod skromnym, acz historycznym zameczkiem krzyżackim. W prawo, w lewo, żadnej ,,Gęsi'' nie widać. Jakaś inna kawiarnia, dalej bar z piwem i fastfoodami... W końcu jest! Widzimy budynek (szary, jak ta gęś w nazwie), ale bez oznak życia nijakich. Podchodzimy pod drzwi, a tu niespodzianka|: ,, w niedzielę nieczynne''!


Nastawieni już mocno na kawę, choćby i byle jaką, decydujemy się na mijaną chwilę wcześniej Caffe FIGARO. I tu zaskoczenie, bo w karcie aż 27 rodzajów kawy na gorąco i jakieś 8 na zimno! Wprost  trudno decyzję podjąć... W ofercie i herbat multum różnistych, i nawet yerba mate w kilku wersjach, gdyby się pan W.C. zjawił. Przesympatyczna pani kelnerka do tego.


Nasze obie kawy (moja zimna z odrobiną advocata, Małża gorąca latte con panna) znakomite! Do tego bardzo niedrogie. Może i dobrze, że z ,,Szarą Gęsią'' nie wyszło?...


W drodze powrotnej miałam zobaczyć nowy most przez Wisłę. Zobaczyłam! Ale nie dane nam było przejechać, albowiem Małż nie doczytał, że trwają aktualnie poprawki po wstępnym oddaniu... Gdybyśmy za tydzień, to i owszem!


***


Przed wycieczką wypróbowałam po raz pierwszy świeżo nabytą patelnię grillową. Ugrillowałam mielone. Fajne! Całą czwórką (bo i Asia z Zięciem byli na obiedzie) uznaliśmy, że zakup dobry. Polowałam od dawna, ceny mnie  nieco odstraszały, ale w końcu niezbyt droga się objawiła w piątek w Kauflandziku... Teraz poszaleję! Ryby, warzywa, ach...


sobota, 20 lipca 2013

Post leśny

Jako że |Asia pasie się od tygodnia grzybami znalezionymi tuż przy domu swym sopockim, postanowiliśmy i my z Małżem zlustrować lasy pobliskie na okoliczność.


Lasy ,,pobliskie'' oznaczają de facto lasy odległe o ponad godzinę jazdy autem. Bowiem Żuławy nie obfitują w ten typ roślinności...


Grzybobraliśmy jakieś półtorej godziny. Efekt? Śmiało mogę na ,,zbiorze'' ugotować dobry barszcz. Bo pamiętacie, że dwa to już do tej zupy za dużo? A my znaleźliśmy dokładnie jeden! Pod tytułem kurka.


I pomyśleć, że dla tej żółtej okruszyny dobrowolnie wstałam przed siódmą...


***


Jakby nam mało było gęstego drzewostanu, rzuciło nas wieczorkiem do Leśnego Teatru. Tu nie musieliśmy zbierać niczego,  tylko  percepować dźwięki. W większości bardzo dla uszu przyjemne. Szczególnie w wykonaniu Doroty Miśkiewicz, niegdysiejszej mentorki naszej Asi... Improwizacje wręcz genialne! Plus uroda, elegancja, kultura, takt...


***


A w radiu akurat śpiewa Janusz LASkowski... Ot, zbieg okoliczności taki!

piątek, 19 lipca 2013

Pies od-domowiony

Pies się nam kompletnie ,,rozdomowił''! Od ponad tygodnia całą dobę spędza na tarasie.


Pierwszy raz to był skutek  mojej wpadki. Wyłączyłam komputer, zgasiłam światło w małym pokoju i poszłam spać. Zapominając, że Erka na zewnątrz. Małż mi rano wytyk służbowy uczynił, ja się stosownie zawstydziłam. I tyle.


Następnej nocy pies absolutnie nie zgodził się wejść na noc do mieszkania. Próbowałam zarazę na siłę w  (w tym miejscu wczoraj odmówiła posłuszeństwa klawiatura i w żaden sposób nie udało się jej zreanimować)...


...wciągnąć do domu, bez rezultatu. - A zostań sobie, jak jesteś taka wredota! - oznajmiłam na pożegnanie i tyle.


Małż znów się trochę pozłościł, na co mu zaproponowałam, by nazajutrz osobiście spróbował. I co? I też nico! W efekcie, o ile tylko nie leje, psa w mieszkaniu nie ma. Ku mojej nieukrywanej uldze poniekąd, bo kudłów znacznie mniej...


Ostatecznie w kwestii, że psu nocleg na dworze nie szkodzi, upewnił nas pan doktor Jarek. Spytałam go bowiem, czy jest jakaś skuteczna metoda, by pies aż tak strasznie nie liniał? - Jest! - odparł doktor. - Zimą na trzy tygodnie wygonić na dwór bez wstępu do domu! Inaczej informacja niezbędna nie dotrze do mózgu i się proces ,,futrzany'' zakłóca.


No dobrze, spróbujemy i tego. Na nasze wątpliwości, czy suni zima na zewnątrz aby nie zaszkodzi, doktor spojrzał z mieszaniną politowania i leciutkiej pogardy. Aluzję panialiśmy!


Dziś mała przygoda z Erką. Widząc, że leży pod zamkniętymi drzwiami balkonowymi, pomyślałam, że chce na moment wejść do mieszkania. Otwieram drzwi, pies próbuje się podnieść, ale strasznie jakoś skręcony, piszczy przy tym żałośnie, groza!


Przyjrzałam się bliżej. Okazało się, że przednia łapa jakoś się zaplątała w kolczatkę, pewnie przy drapaniu. Za nic nie mogłam psiny uwolnić. Co dotknę, to Erka w płacz coraz większy. Miałam wrażenie, że kolce na wylot wbite w łapę...


Na szczęście naprzeciwko sąsiadka trochę już weterynaryjnie obeznana, bo u doktora pomaga. Zapukałam, pomocy poprosiłam, Ania ze stoickim spokojem sytuację opanowała. Tylko mnie jeszcze telepało z pół godziny po fakcie...


Oczywiście nie muszę nadmieniać, że poza tym psisko wreszcie znów w naturalnym środowisku, więc szczęśliwe nad wyraz! Znacznie mniej szczeka niż w Gdyni, bywa że i 3-4 godziny głosu nie da. Wypuszczona odwiedza swoje utarte ścieżki w promieniu kilkudziesięciu metrów od domu, nie próbując dalszych wypraw. No chyba, żeby się kot pojawił...

środa, 17 lipca 2013

Takie tam dyrdymałki

Moja debiutancka ratafia otrzymała dziś ostatni składnik w postaci sporej garści dojrzałych wiśni. Słój po brzegi wypełniony, wygląda i pachnie przecudnie! Jeżyny już się nie zmieszczą, będą stanowić osobną kategorię.


Nalewka na liściach mięty pachnie tak sobie, za to ładny ma kolorek i w smaku jest całkiem-całkiem. Bo się nie oparłam pokusie i spróbowałam odrobineczkę.


***


Panowie śmieciarze po raz trzeci nie dostarczyli worków segregacyjnych. Już mnie to przestaje dziwić. Dojrzewam do tego, by zawieźć moje plastikowe odpady pod siedzibę Urzędu Gminy. Wszak na ulotce tłustym drukiem stoi, że śmieci są własnością gminy właśnie! Gotowa jestem im ową własność ,,łaskawie'' zwrócić, niech sami kombinują, co z tym zrobić...


***


Z zupełnie innej beczki. Po powrocie w pielesze napawam się nieustająco  możliwością oglądania programów, do których w Gdyni nie miałam dostępu. Szczególnie mam na myśli  Canal+ Film (bo Canal + jako taki zaginął jakiś tydzień temu bez wieści)  i Kuchnia +.


Dziś przepiękny film zaliczyłam, pod tytułem ,,Jedwab''. Takie spokojne, refleksyjne kino... Bez epatowania przemocą i tempem szaleńczym! Coś w sam raz dla takich jak ja  ,,staruchów''!


W ,,Kuchni'' z kolei Warsztaty Smaku z mistrzem Tomkiem Jakubiakiem. Moim ulubieńcem absolutnym! Taki misiowaty ten Tomek! I przez to przeuroczy...

wtorek, 16 lipca 2013

Decyzja

Tak mnie podbechtaliście gromadnie, że... bilety już zapłacone! Niech się co chce dzieje, lecę!!! Niechby nawet pierwszy i ostatni raz, a co tam! Raz się żyje, potem się tylko straszy - jak mawia Sister.


***


Nie bez znaczenia w podjęciu decyzji wizyta przyjaciół - Ewy i Wojtka. Globtrotuarów najprawdziwszych od lat... Ewa, przyjaciółka ze studiów, też miała wielkie opory przed lataniem. Ale zwalczyła i odtąd świat szeroki stanął dla niej otworem! Była już niemal na wszystkich kontynentach...


Gadało się nam znakomicie od 19-tej do północka niemal. Panowie nasi obaj rano skoro świt na ,,szychtę'' muszą wprawdzie, ale wcale się nie palili do finału.


***


Ewa jest chrzestną Asi. Nie mamy kontaktu ciągłego, a mimo to każde spotkanie, nawet po paru latach przerwy, jest niezwykle sympatyczne, naturalne, szczere... Teraz łączy nas dodatkowo choroba naszych Mam. W tak wielu punktach zbieżna...


***


Wracając do tematu ,,Du-Paryża''. Mam miesiąc niepełny na podciągnięcie się w anglikańskim. Albowiem moje minimum absolutne, wystarczające na Budapeszt, tym razem może się nie sprawdzić... Bo z francuskiego to ja tylko ,,sirwuple'', mersi'' i ,,bążur''... Ewentualnie ,,bą apetit''... I ,,ża mę''... Oraz ,,no, rja do rjał''... I, rzecz jasna ,,że tem'', ale to mi się chyba nie przyda?


Było się uczyć za młodu... Było!

poniedziałek, 15 lipca 2013

Po co było w ten stół uderzać?

Jak to trzeba wciąż uważać, co się chlapnie... Szczególnie, gdy się posiada dziecię chwilowo niemal bezrobotne, bo wakacje.


Gdzieś koło południa telefon. - Mamo, jak tak chcesz do tego Paryża, to ja Wam znalazłam tani bardzo przelot (!!!) i pobyt od 12 do 15 września. Z ojcem rozmawiałam, jest ,,za'', tylko Ty się musisz zgodzić. Psem się zaopiekujemy...


Matko-bosko-rozmaita! Ja tu sobie teoretyzuję po nocy, że może kiedyś, jakoś... A dziecko żelazo każe kuć, póki gorące! I jeszcze do samolotu namawia... Już-zaraz-natychmiast! Decyzja do jutra, bo bilety z dnia na dzień mogą podrożeć znacznie...


A ja? I chciałabym, i boję się... Jak to ja. Chęci tyle samo, co oporów wszelkich. Kurka wodna, ale dylemat... Chyba nie pośpię tej nocy!


Jak to jednak trzeba uważać z artykułowaniem niektórych myśli! A poza tym? Ten Paryż, czy ogólniej Francja, to było dotychczas takie marzenie z gatunku absolutnie nierealizowalnych. I przez to szczególnie wypieszczone w najdrobniejszych detalach ... A co, jeśli wyprawa mnie zawiedzie? Może więc lepiej nie ruszać wymyślonego ideału? By nie okazał się jakąś atrapą...


Może właśnie tych marzeń największych nie powinno się realizować? Mama całe życie pragnęła udać się do Wenecji. Jakoś się jednak nie złożyło. Znam parę osób niezwykle rozczarowanych tym niby magicznym miejscem... Z ich relacji wynika, że i Mamidło nie byłoby zachwycone, bo wiem, co dla niej najistotniejsze. Więc lepiej, że Wenecja pozostała ,,króliczkiem'', którego warto gonić, ale złapać niekoniecznie.


I teraz mój wyśniony niemal od dziecka Paryż... Złapać?! Czy zadowolić się wirtualnym gonieniem?...

niedziela, 14 lipca 2013

Zgaga frankofilka

Dziś może mniej, ale za młodu? Bardzo, bardzo! I pewno nie ja jedna...


Zaczęło się chyba od radia i audycji muzycznej ,,Pod dachami Paryża''. Edith Piaf, Maurice Chevalier, Yves Montand, Juliette Greco, wreszcie Charles Aznavour...


Potem lektury. Oczywiście obaj Dumasowie - tato i syn, ,,Nędznicy'', cykl ,,Królowie przeklęci'' Druona. I jakoś niemal jednocześnie filmy płaszcza i szpady. Muszkieterowie, oczywiście, ale i cykl o markizie Angelice (dziś śmieszy jako ramotka, ale 40 lat temu?...). Potem pierwsze filmy z seksbombą Bardotką i Belmondem, najsłodszym brzydalem na świecie!


W początkach telewizji nieźle mnie straszył serial ,,Belfegor, upiór Luwru''. Do dziś pamiętam niektóre sceny... Oglądane spod stołu w pokoju rodziców, przy wtórze ogryzanych z emocji paznokci...


Historii od podstawówki po studia uczyli mnie zawsze miłośnicy Napoleona. Więc i mnie ,,mały kapral'' zaczarował. ,,Cesarskiego pokera'' Łysiaka studiowałam do zupełnego zaczytania... Podobnie ,,Empirowy pasjans''.


Do dziś bardzo lubię francuskie kryminały, bo są takie specyficznie inne od amerykańskich. I w swej ,,ponurości'' gdzieś w pół drogi do skandynawskich...


Los jakoś dotychczas nie umożliwił mi wizyty osobistej w kraju skądinąd ulubionym. Ale liczę, że i do tego dojdzie! Nie muszę zaraz do Luwru czy Wersalu, ale tak posiedzieć w kafejkach, poprzyglądać się ludziom, popróbować kuchni. I kwiatek położyć na grobach Szopena i Morrisona...  Ponapawać się melodią języka...

sobota, 13 lipca 2013

I znów...

... szalejemy? Pół wpisu zjadło!

Sentymenty

Niezwykle miło było przypominać sobie młodzieńcze rajdy, biwaki i ogniska, słuchając starych piosenek ,,Wolnej Grupy Bukowina'' w moim rodzinnym Wejherówku... Zresztą w pięknej nowej sali koncertowej. Tylko akustyk do bani! Przez pierwsze pół godziny miałam wrażenie, że słucham taśm magnetofonowych na starym Grundigu... Chrzęsty, zgrzyty itp.


Co piosenka - to wspomnienie... Zamykałam oczy i pod powiekami przesuwały się obrazy. Z czasów durnych i chmurnych! To chichotałam sama do siebie, to się łezka rozrzewnienia pojawiała. Gdy pod koniec zaśpiewano moją ukochaną ,,Sielankę o domu'', to już fontanna cała poszła i makijaż diabli wzięli... Bisy spędziłam w łazience, próbując doprowadzić się do jako-takiego stanu.


<p s

piątek, 12 lipca 2013

O kompetencji

Zajechaliśmy dziś do ulubionego psiego doktorka. Albowiem nieuchronnie zbliża się termin szczepienia dorocznego.


Od progu zeznałam, że Era po raz pierwszy (i oby ostatni!) w swoim żywocie ukąsiła niedawno człowieka. Doktor spoważniał nagle bardzo i rzekł: - W takim razie nie szczepimy, tylko obserwujemy!


- Nie możemy obserwować! - ja na to. - Bo nie mamy papierka odpowiedniego.


- Jakiego znów papierka? - spytał doktor.


- No, od doktora tej pani ukąszonej...


- Kochani! Co wy mi tu opowiadacie? Moim obowiązkiem jest obserwacja, a papier mi niepotrzebny!


- Ale nam w mieście Gdyni pani weterynarz powiedziała, że bez papierka się nie obserwuje... - upieraliśmy się z Małżem. Doktor zażądał nazwiska koleżanki po fachu, niestety, nie znamy, bośmy tam byli po raz pierwszy i pewno ostatni, kwitów żadnych nie pobieraliśmy, a na drzwiach gabinetu wizytówki też nie widziałam...


Miotając się po gabinecie między psem nr 1 wybudzanym z narkozy, psem nr 2 usypianym do zabiegu i naszą nr 3 ,,podejrzaną'' Eryką, doktor wyjaśnił procedury. Zupełnie inaczej niż pani z Gdyni.


***


Nie znoszę przymiotnika ,,kompetentny''.  Kojarzy mi się nieciekawie. Ale ludzi charakteryzujących się tą zaletą cenię bardzo! Za to kompetencję symulujących nie poważam za grosz!


Niewykluczone, że z powodu symulującej pani weterynarz gdyńskiej pokąsana sąsiadka musiała przyjąć serię zastrzyków. Już nie tak licznych i bolesnych, jak to dawniej bywało, ale tak czy owak... Podczas gdy  można było uniknąć przecież.


Dobrze, że w tym całym zamieszaniu my będziemy mieli czyste sumienie. Era dostanie w przyszłym tygodniu potwierdzenie, że jest zdrowa i niezagrażająca swojej ,,ofierze'' niczym strasznym.


A nauczka taka na przyszłość, by mieć ograniczone zaufanie do ,,specjalistów''. Rozmaitej maści... Sprawdzać, sprawdzać, sprawdzać!

czwartek, 11 lipca 2013

Nowy fiś

No, nie tak całkiem nowy, bo liczy już sobie kilkanaście miesięcy. Niemniej,  to najnowsze z licznych uzależnień.


Gdy w jakiś czas po śmierci Taty przemeblowaliśmy pokój, w którym dożywotnio urzędował, Hania z Pierworodnym w podarku na ,,nowe'' miejsce sprezentowali nam piękną, dużą zieloną świecę. I ,,niby nic, a tak się to zaczęło''...


Stała sobie ta świeca w stanie dziewiczym na stoliku, aż pewnego późnego wieczora zdecydowałam się ją zapalić podczas nocnej sesji komputerowej. Cztery nocki mi towarzyszyła dzielnie, do momentu samounicestwienia. Piątego wieczora poczułam, że czegoś mi okrutnie brak... Czyżby pełgającego za plecami ognika?! No, ani chybi!


Od tej pory nabywałam. Mniejsze, większe, różniste. Raczej tańsze niż droższe. Ważne tylko, by światełko dawały... W ostateczności nawet płaskie małe podgrzewaczki, byle nie z tych nadmiernie pachnących.


I tak oto znów się uzależniłam!


Nowa mania dotyczyła li i jedynie Gdyni. W pieleszach nie odczuwałam potrzeby świeczkowej... Do czasu! Bo chyba ze trzy dni temu nagle odkryłam, że tęsknię za późnowieczornym płomyczkiem!


Nabyłam dziś w Kauflandziku niedrogi zestaw. Cztery niewielkie, grubawe, w kolorze yellow. Tym razem pali się nie za pleckami, a po lewicy. Mała rzecz, a cieszy... Cieplej  jakoś na duszy!


W relacjach damsko-męskich przez 36 lat nigdy nam świeczki nie były do szczęścia niezbędne. Żadnych  świetlistych ,,alejek'' prowadzących do sypialni itp. w programie naszym nie bywało. Świece potrzebne były dotychczas na kolędę oraz  na wypadek braku prądu zimą, lub latem po burzy!


Od czego ja się jeszcze uzależnię na stare lata? Ciekawe...

środa, 10 lipca 2013

Dylematy

Świerszcze zaczęły cykać...  A Małż się złości, bo mu jakieś częstotliwości w uszach ,,zabrało'' i nie słyszy!


***


Prawa noga mnie nie słucha! Coś 10 centymetrów nad piętą wlazło z tyłu łydki  i niemal uniemożliwia chodzenie... Jeszcze po gładkim podłożu jak cię mogę, ale po nierównym zgroza. Ani ketonal  w żelu nie pomaga, ani bandaż elastyczny!


Za to plecki ani razu od powrotu w pielesze się nie buntowały! Ergonomiczna kuchnia  to jednak potęga!...


***


O ile fizycznie czuję się jako tako (poza tą nogą), o tyle psychicznie do bani całkiem! Pewnie to kwestia czasu, tylko jakiego czasowego odcinka?! Zasypiam, owszem, bez trudu na ogół. Za to budzę się najdalej po dwóch-trzech godzinach, przewracam się z boku na bok, a myśli się intensywnie gonią w łepetynie...


Ciśnienie już się uspokoiło niby, tętno też. A jednak gdzieś z tyłu głowy cały czas czają się wyrzuty sumienia. Szczególnie w te dni, gdy mamy w planie wizyty u Mamidła. Niby kierownictwo placówki zapewnia, że Mama się zaaklimatyzowała, że chętnie bierze udział we wszystkich zajęciach, że w środę ubiegłą nawet tańcowała podczas garden-party. A jednak na nasz widok próbuje się za każdym razem pakować do powrotu w swoje pielesze gdyńskie. Tekst pod tytułem ,,jeszcze nie'' przyjmuje wprawdzie  bardzo spokojnie, ale... No właśnie - to ,,ale''! Sprawia, że czuję się jak jakiś potwór bez serca!


W takim rozdarciu wewnętrznym trudno cieszyć się w stu procentach pogodą, swobodą, powiewem wolności po czternastu z górką miesiącach... Szczególnie w czasie tych godzin spędzanych samotnie, zanim Małż z szychty wróci... Eeech!

wtorek, 9 lipca 2013

Post zaopatrzeniowo-śmieciowy

Jednak niezaprzeczalnym atutem pomieszkiwania w Gdyni był sklep pani Marzeny naprzeciwko! Dopiero teraz doceniłam...


Tu, w grajdołku, też niby mam do sklepu blisko. Teoretycznie. Ale zaopatrzenie w porównaniu do miasta tragiczne... Wciąż nie mogę zapamiętać, że u pani Krysi ani marchewki, ani szczypiorku, ani owocu sezonowego żadnego!


Czego w Pruszczu nie nabędę, tego po prostu nie będę miała! Muszę to sobie mocno wbić w pamięć... Inaczej obiadki uboższe będą o surówki na przykład. A nie mam śmiałości latać co rusz do zaprzyjaźnionego ogródka Sołtysa. Wiem, że mi tam nikt nie odmówi, ale co za dużo, to i niezdrowo...


***


Komu już obrzydł temat-rzeka w postaci śmieci, niech tu zakończy lekturę! Ale ja muszę jeszcze dorzucić.


W ubiegłą środę urzędniczka gminna mnie poinformowała, iż worki do segregacji ,,będą dostarczane'' 9 lipca. Zrozumiałam, że żywy człowiek roznosić będzie od domu do domu. Wstałam więc ,,skoroświt'' i czekałam. Po siedemnastej zadzwoniłam do Sołtysa. Okazało się, że on sam przywiózł trochę z siedziby gminy i można się zgłosić po odbiór. Poszłam, pobrałam. W domu się okazało, że  jest zielony, niebieski i czarny, ale nie ma najważniejszego - żółtego, na plastiki! Gdy tych akurat już u mnie góra prawdziwa! Jakiś prywatny Mont Blanc...


Podobno szesnastego lipca panowie śmieciarze dostarczą... Oby! Bo mi do tej pory K-2 wyrośnie... Albo i sam Everest!

poniedziałek, 8 lipca 2013

Seba i Staś

W niedzielę, po raz pierwszy od dwóch lat chyba, spotkały się u nas dziecka mniejsze i większe z wnukami włącznie. Bardzo miły dzionek, choć i w niejakie osłupienie zostałam wprawiona! A to za sprawą starszego wnuka - Sebastiana.


Jakoś tak dotychczas niby obu chłopców starałam się traktować jednakowo, ale jednak... Seba starszy, znam go i kocham o dwa lata dłużej niż Stasinka. Poza tym wydawał się taki nadwrażliwy, delikatny, podczas gdy Staś to bardziej taki mały Pudzian, mniej skomplikowany.


Nie przytoczę Wam dokładnie tekstu, jaki w pewnym momencie rzucił Seba pod adresem swojej Mamy. Ale było to bardzo... bolesne?! A jednocześnie w jakiś sposób paskudnie wyrafinowane!


Moje latorośle potrafiły, owszem, zadeklarować, że mnie nie lubią, nie kochają, a nawet nienawidzą. W mniej więcej analogicznym okresie życia. Jak prawie każda Mama, dowiadywałam się, że jestem niedobra, czasem nawet głupia. Wiadomo!


Ale to były takie proste, spontaniczne komunikaty.  Wywołane bieżącymi emocjami. Bez elementu wyrafinowania i chęci trafienia prosto w najwrażliwszą ,,miętkę''...


Zadziwił mnie niepomiernie spokój, z jakim Hania przyjęła tekst swojego Pierworodnego. Gdy mnie łzy się zakręciły... - Ja już nie takie rzeczy słyszałam! - powiedziała. I podała kilka przykładów, od których mi się ostatnie włosy na głowie zjeżyły...


I zaraz mi się przypomniał pan magister M. z czasów studiów, który twierdził, że ,,dzieci to małe Dżingis-Chany''! Wtedy nie wierzyłam. Ale teraz?


Z jednej strony taki ,,aniołek'' co chwilę mówi ,,proszę'' i ,,dziękuję'', odnosi do zmywarki talerzyk, gdy skończy konsumpcję. A z drugiej nagle bombarduje słownie tak, że mój starczy mózg staje... I nie może się otrząsnąć ze wstrząsu!


Tymczasem Stasinek wczoraj nad wyraz przymilny, spokojny nawet, anioł nie dziecię! Ustępliwy wobec starszego brata, raz na jakiś czas tylko ciosy oddający...


Chyba zrewiduję osobisty stosunek do wnusiów. Może nie stuprocentowo, ale w jakimś niedużym podzakresie?!


sobota, 6 lipca 2013

Frajda!

Nieoczekiwanie kapitalny wieczór nad Motławą, na Targu Rybnym!


Wiedzieliśmy tyle, że w ramach imprezy pt. ,,Szanty i jazz'' ma wystąpić Aśka z ,,Take it easy''. Jakoś po dwudziestej pierwszej. Małż, wielbiciel szant (w przeciwieństwie do mnie), chciał i tych o morzu i żaglach pieśni posłuchać. Więc pojechaliśmy już na dziewiętnastą. I to był, jak się okazało,  doskonały pomysł!


Pogoda w sam raz, nie upał, ale i nie chłód. Ludzi dużo, ale miejsce siedzące się znalazło. Choć w obawie, że nie będzie, zabrałam poduchę, by w razie czego siedzieć wprost na podłożu. Kilkugodzinne stanie bowiem  to nie dla mnie...


Gdy dotarliśmy na miejsce, kończył występ jakiś zespół klasycznie szantowy. Bardzo przyzwoity wokal i niezły akompaniament. Zajęliśmy się na początek aprowizacją, bo pora była wybitnie kolacyjna. Za jedyne 6 złotych dostaliśmy po monstrualnej wręcz kromie chleba ze smalcem domowym. Żadne z nas nie było w stanie dojeść do końca tej pajdy! Pyszne, ale ,,mnóstwo za bardzo''...


Zasiedliśmy na widowni, gdy rozpoczynał się występ szantowego kabaretu, jedynego chyba takiego w Polsce, stworzonego nieco na poczekaniu. Rewelacja! Subtelny dowcip, wpadające w ucho refreny, przednia zabawa przez trzy kwadranse! ,,Zejman'' i Marek Majewski.


Potem przerwa godzinna w koncercie na rekonstrukcję bitwy morskiej naszych ze Szwedami. Oj, głośno było... Nawet bardzo głośno.  I kolorowo!


Występujący tuż przed Asią szantymeni z Rzeszowa stanowczo domagali się... dostępu Rzeszowa do morza! Bardzo mili i ładni chłopcy, wokalnie radzący sobie średnio, za to śpiewający pieśni ogólnie znane, toteż publiczność wtórowała dzielnie i coraz śmielej.


Trochę się obawiałam, jak też ludzie rozochoceni gromadnym ,,Morze, nasze morze...'' nagle przestawią się na stary, dobry swing z lat 30-tych ubiegłego wieku. Pewnie nastąpi ogólny pośpieszny exodus - pomyślałam.


Ale nie! Większość dzielnie trwała  do końca, aplauz był całkiem szczery. Może za sprawą naczelnego Szantymena RP, Jurka Porębskiego, który ujawnił tym razem swoje pierwotne,  jazzowe oblicze. Dmuchając udatnie w złotą trąbkę...


Tak czy owak, bardzo miły wieczór, o wiele ciekawszy, niż się to zapowiadało!

piątek, 5 lipca 2013

622 upadki Bunga (nie mylić z bunga-bunga!)

Dziś po raz nie wiadomo który zostałam znów kobietą upadłą...


O siódmej rano ,,mus'' mnie wezwał do łazienki. Wychodząc straciłam nagle równą wagę, albowiem podłoże było bardzo mokre i śliskie. Wylądowałam na siedzeniu, urażając się przy tym boleśnie w mały palec lewej nogi!


Obwiniłam oczywiście Małża, sądząc, że mokrość i śliskość są efektem jego porannych ablucji. Tymczasem okazało się, żem ja sama winna! Kolega Małżonek bowiem w okolicach piątej takoż z trudem najwyższym wyhamował! Uchwyciwszy się klamki!


***


Z obolałym paluszkiem, w możliwie najbardziej rozwleczonych klapkach, udałam się byłam do Gdyni celem pobrania maminej emerytury od naszego uroczego listonosza. Nie było lekko maszerować do przystanku, a jeszcze trudniej na gdańskim dworcu po schodach się skrabać. Paluszek w kolorze denaturatu...


***


Dziwnie było wejść do gdyńskiego mieszkania - po raz pierwszy, odkąd pamiętam,  zupełnie pustego! Jakoś tak złowrogo i obco...


***


Małż zdobył na gdańskiej hali parę ostatnich truskawek, więc do nalewki dorzuciłam. W drugim słoju nastawiłam miętówkę. Miło patrzeć, jak zielenieje z godziny na godzinę...


***


Tajemnica zaginięcia maminych białych, nowych  sandałków  w Domu Seniora nadal niewyjaśniona! Za każdym razem zgłaszamy fakt, panie opiekunki podejmują trop i... nic! Diabeł ogonem nakrył i tyle!

czwartek, 4 lipca 2013

Post z procentami

Jeszcze odrobinka zeszłorocznych nalewek się w Gdyni ostała, ale pora rozpocząć produkcję tegoroczną. Już nieco zaspałam co prawda, ale trudno...


Truskawki się skończyły niepostrzeżenie, więc ratafia (debiut!) zaczęła się dziś od porcji wypestkowanych czereśni.  Następne będą porzeczki czerwone i czarne, potem maliny, jeżyny, jagody gdzieś po drodze i wiśnie, rzecz jasna.Słój spory, jest gdzie dorzucać...


Ilości nalewek planuję raczej symboliczne, ot tak - na spróbowanie. I ewentualne ustalenie, co najbardziej w rodzinie przyswajalne. Więcej też nowych niż takich samych jak w 2012. Zresztą... Ja i tak najbardziej lubię kawówkę! I cytrynówkę farmaceutów. A te dwie można akurat  upędzić o każdej porze roku!


Jeszcze raz w życiu chciałabym wykonać osobiście wino z wiśni, choć domowe wina to też nie jest to, co Zgaga lubi najbardziej. Ale sentyment mam do produkcji sprzed z górą trzydziestu lat, która tak znakomicie wyszła, a potem padła ofiarą zimy stulecia!


To było nasze pierwsze małżeńskie wino na wiśniach z ogrodu małżowych Rodziców. Balon nieduży był, zaledwie dziesięciolitrowy. Wina wyszło dokładnie 6 litrowych butelek po jakimś napoju, którego nazwy już nie pomnę.


Tak nas zachwycił uzyskany ,,eliksir'', że jedną butelkę wypiliśmy sami przez dwa wieczory, a resztę schowaliśmy pieczołowicie na strychu. Na specjalne okazje dla najmilszych gości...


Nigdy nie myśleliśmy, że najmilszym gościem okaże się bardzo sroga zima! 1978/79. Pamiętna...


Zbliżały się  moje imieniny, parę dni przed pierwszym kwietnia zażądałam przyniesienia trunku do mieszkania. Małż na strych się wdrapał i potem usłyszałam tylko kilkakrotne ,,o matko!'', a potem jeszcze coś, też niby  o matce, ale niezbyt pochlebnie...


Wszystkie butelki  były kompletnie popękane! Zawartość jeszcze w przewadze w stanie zamarzniętym się utrzymywała, tylko na brzegach troszkę się rozpuściła...


Nigdy już więcej nie spróbowaliśmy produkcji wiśniowego wina. A to czasu brakowało, a to surowca. Żadnej gwarancji nie ma, oczywiście, że aktualny wytwór dorównałby bukietem i smakiem temu zaprzepaszczonemu. Bo i gust się nam przecież zmienił przez ponad trzy dekady. Ale mimo wszystko spróbowałabym...


***


Z komórki przykuchennej wyglądają ku mnie zalotnie zastępy pustych słoików. Chyba ich jednak tego lata i jesieni nie ponapełniam. Sporo jeszcze zapasów i w pieleszach, i zwłaszcza w Gdyni, a spożywać nie ma komu. Niech więc słoje poczekają jeszcze...

wtorek, 2 lipca 2013

To i sio

Po Dniu Mrówki nadszedł Dzień Leniwca! Tylko parę gałęzi sekatorem wyciachałam, poza tym błogie nieróbstwo... Chyba obiorę taki system jeden na jeden. To całkiem niegłupie...


***


Znów wstałam skoro świt, albowiem wedle informacji sołtysa, miały być dziś dostarczane worki do segregacji. Sądziłam, że przedmioty owe przywiozą wywoziciele śmieci. Niestety! Śmieci zniknęły, tymczasem worków ni widu, ni słychu...


Na stronie gminy znalazłam wiadomość, iż należy się zgłaszać osobiście do Urzędu po indywidualny numer konta, na które za odpady mamy płacić. No, ciekawa forma powiadamiania obywateli! Może dobra w dużym mieście, ale w grajdołku, gdzie jeszcze nie każdy komputer posiada? I gdzie sporo starszych i samotnych osób niezaznajomionych z najnowszą techniką? Urzędnicy chyba przeceniają społeczność...


A przecież można by wydelegować kilkoro pracowników, by jednego dnia przeszli od domu do domu i numerki dostarczyli. Albo z listonoszami się dogadać. Autobusów w wakacje jak na lekarstwo, o czym świetnie gmina wie, nie każdy natomiast auto posiadł...


Zadzwoniła wczoraj Szwagierka z rodzinnego miasteczka Małża. - Jak tam u Was kwestia śmieciowa? - zapytałam. A Danusia na to: - Świetnie! Rano zniknęły dotychczasowe pojemniki, a po południu w miejscu, gdzie dotąd stały, pojawiło się mnóstwo worków lokatorsko-blokowych. Sama też dorzuciłam, bo co było robić?!


Chyba już widać, że problem nas nieco przerósł. No, może nie nas jako obywateli, ale organizatorów śmieciowej rewolucji. Ciekawe, jak tam w naszym bloku gdyńskim?


***


Przez cztery dni udało się zgubić kilo i troszkę. Przy Mamie jakoś nie mogłam sobie dowolnie ,,pogłodować''. Bo i pokusy czyhały, i spojrzenia pod hasłem ,,a ty nie zjesz''? Jeszcze raz  tylko stracić  tyle samo  i będę zadowolona! Znów się dopnę w co trzeba... Takie ładne letnie spódniczki czekają!

poniedziałek, 1 lipca 2013

Nie wiem, nie orientuję się, zarobiona jestem...

Po leniwej niedzieli demon pracy się uaktywnił! Wstałam bladym świtem, białym rankiem, albowiem fachowcy od nieczynnego internetu przybyć mieli między ósmą a dziesiątą. Kto kiedykolwiek tak czekał, wie doskonale, że przybycie nastąpiło tuż przed jedenastą!...


Coś trzeba było robić podczas oczekiwania, więc:


- najpierw porządki w bieliźniarce (rajstopy, skarpetki, podkolanówki, staniki, niewymowne itp.)


- potem przegląd szafy z wieszakami


- i półki z drobnicą galanteryjną (bluzeczki, podkoszulki, topy).


Dwa worki do Caritasu stoją obok szafy.


Potem obiadek. Tradycyjnie, jak zawsze po powrocie skądkolwiek - rosół. Po zielone udałam się do Sołtysa, zawsze mam dostęp do ogródka. Mogę rwać liście pietruszki, koperku, selera, do woli.


Co przysiadłam, jakiś mus gnał do roboty. Więc jeszcze do ogródka, chwasty co większe powyrywać, odsłonić co zarośnięte, pokrzywy wyeliminować itp. Półtorej godzinki.


Wreszcie nagroda za trudy - imieniny Halinki! Trzy godzinki rozkosznych ploteczek w tercecie Betty-Halina-ja. Jak dawniej, w epoce przed-gdyńskiej... Zabrakło Dorotki i Grazi, bo już wcześniej ,,zaatakowały'' Solenizantkę. Ale umawiamy się na przyszły tydzień na klasyczny zlocik!


Jutro do odgruzowania łazienka! Powoli wyłania się z półtorarocznych ruin moje ,,normalne'' mieszkanie... Maluczko, a ujrzę je!

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...