czwartek, 30 kwietnia 2015

Co nam, maju, dasz?

Wkraczamy w mój ulubiony miesiąc zamożniejsi o 231 złotych - trafiła się czwórka w lotto. Po raz drugi, Pierwszy był ze 30 lat temu.


Osobiście potrzeby grania nie posiadam. Jednak zazwyczaj w soboty Małż mi przykazuje nabyć jeden kupon za 4 zł. Staję więc w kolejce tych, co nadzieją silni i kupuję.


***


Po raz pierwszy od lat nasz najstarszy rododendron zaczął kwitnąć przed 1. maja. Zwykle debiutował ok. 10-tego. Czasem też powtórnie zakwitał we wrześniu. Tym razem żadnych anomalii jesienią nie było, za to pąków teraz moc. Śmieszny on, bo pąki  zdecydowanie różowe, a w pełni rozkwitu kwiaty są bielutkie.


***


Wczorajszego wieczora studiowałam pilnie wszystko, co dotyczy naszego węgierskiego wyjazdu. Ceny, przepisy drogowe, ubezpieczenia, polecane czadry (gospody), najczęściej przywożone z Egeru dobrości itp. Sporą ściągę sobie przygotowałam. Ze szczególnym uwzględnieniem słownictwa winiarskiego. By wiedzieć, co wytrawne, białe i czerwone.


Żeby nie było, że tylko cielesna strona wyprawy nas interesuje, oznajmiam, że aspekty ,,duchowe'' zrealizowane już wcześniej. Wydrukowane parę dni temu  wieści o zabytkach, ciekawych miejscach,  godziny zwiedzania itp.


***


Dziecka małe jadą jutro do lasu, my nie. Bo akcja ,,domek narzędziowy''. O ile padać nadmiernie nie będzie. Weekend przeznaczamy na instalację. Wczoraj piach i cement na wylewkę został zakupiony. I paliki podpierające konstrukcję.


***


Czego się jeszcze po maju spodziewam? Rozsądnego wyboru Prezydenta RP. Zakwitnienia tego i owego. Nabycia biskupich surfinii z dobrego źródła. I urodzin kolejnych.... Parę dni temu szłam przez wieś, znajoma pani zawołała: - Hej, szesnastka!  - Dokładnie na odwrót, moja droga ,  prawie  sześćdziesiąt jeden! - odkrzyknęłam....


***


Dziś na koncercie zespołu Asi. Dziwnie trochę. Kierunek, ku któremu dziecię zmierza, chyba nie na naszą wrażliwość. Ale skoro tak chce?... W końcu my staruchy, na trendach się nieznające... Tak czy siak kibicujemy! Zawsze!


wtorek, 28 kwietnia 2015

Nowy dom

Dom - odwieczne marzenie Małża, moje nie, bynajmniej. Małż najchętniej by gdzieś na zupełnym pustkowiu osiadł. Wyspiarskie korzenie mu się odzywają. Najlepiej, żeby najbliższy sąsiad oddalony  był co najmniej o kilometr. Ja - zwierzę stadne - bez towarzystwa ani rusz. Blokowe stworzenie od urodzenia niemal. Pod tym względem nie dobraliśmy się zupełnie.


Kilka lat temu odetchnęłam z ulgą, gdy udało się sprzedać niedokończoną budowę. Myśl o zamieszkaniu tam napawała mnie zgrozą. Wśród obcych, w domu naprawdę sporym, do tego trzykondygnacyjnym. Biegać po schodach i sprzątać taką landarę na stare lata?!


Ale oto dziś Małż dostał dom.


Teraz należy uściślić, jak w tych starych dowcipach o radiu Erewań. Tak, to prawda, ale nie dostał, tylko kupił i nie dom, a domek. Może nawet domeczek bardziej. 190 na 150 cm. Do ogródka. Na narzędzia. Na pewno bez współlokatorów. Chyba, że się jakiś  jeż wprowadzi albo insze stworzenie boże.


Radość była niczym z pozyskania willi. Przyćmiona jedynie faktem, że z powodu wstrętnej pogody niemożliwy był natychmiastowy montaż. I zagospodarowanie wnętrza.


Mam nadzieję, że zagracenie obiektu nastąpi szybko, bo jak P. zaczął przebąkiwać, że ,,od biedy można by tam nawet przenocować'', poczułam się dziwnie zaniepokojona. Czyżby istniał jakiś plan, o którym pojęcia nie mam?


Słyszy się to i owo o dziwnych zachowaniach niektórych panów po przejściu na emeryturę.  Rzecz dotyczy głównie pracoholików. Jesteśmy więc w grupie podwyższonego ryzyka. Małżowi zostało 11 miesięcy pracy. Czyżby już coś knuł?... Niby nic na to nie wskazuje. Ale wiadomo, może być różnie...



niedziela, 26 kwietnia 2015

Konsumując mężnie łężnie

Obejrzeliśmy niedawno kolejny program z cyklu ,,Okrasa łamie przepisy'' i nabraliśmy ochoty na wycieczkę do Górowa Iławeckiego na Warmii. Tam bowiem sympatyczny pan Karol łamał swe przepisy nad brzegiem jeziora.


Pogoda tym razem dopisała, ciepło, słonecznie, a deszczyk tylko przelotny. Jechaliśmy gwarząc o tym i owym i napawając się okolicznościami przyrody. O żadnej innej porze roku nie uświadczy się tylu wariantów zieleni - od bladożółtego, poprzez liczne seledyny, oliwki, zieleń istnie żarówiastą, aż do butelkowej, ciemnej. Coś pięknego...


Zaopatrzeni w wydrukowaną w domu mapkę z zaznaczonymi obiektami do ,,zaliczenia'', rozpoczęliśmy zwiedzanie. Najpierw budynek, w którym dwie noce spędził w roku 1807 sam cesarz Napoleon. Na ryneczku zabytkowy ratusz z ciekawą wieżyczką i ogromnym zegarem. Potem cerkiew i kościół greko-katolicki, oba zamknięte, no trudno. Z zewnątrz też warte zobaczenia. Muzeum Gazownictwa również  zamknięte na głucho, zwiedzanie możliwe tylko po uprzednim umówieniu się... No, cóż?


Bardzo chcieliśmy  zobaczyć stary cmentarz żydowski. Niestety, nie udało się nam go zlokalizować. Szliśmy spory kawał przez miasteczko, na ulicy, gdzie się cmentarz miał znajdować, zapytani ludzie ze zdziwieniem odpowiadali: - Nie mamy pojęcia!


Dający się już we znaki głód doprowadził nas do miejscowej restauracji o dziwnie brzmiącej  nazwie. W środku puściusieńko, obsługa niewidzialna. Ale słyszalna. Zaczęliśmy ,,tumult czynić'', by zwrócić czyjąś uwagę. Bez skutku. Ani szuranie krzesłami, ani głośne rozmowy, ani pozorowany atak kokluszu nic nie dały. Odważyłam się więc zajrzeć na zaplecze i nieśmiało zapytać, czy lokal czynny.


Wyczytawszy uprzednio w sieci, iż restauracja serwuje m.in. dania regionalne, zdecydowałam się na się zawarte w tytule postu łężnie. Na Warmii dotąd nie jadałam, stąd ciekawość. Poza tym mistrzowie garnka i patelni zawsze zachęcają do podejmowania podobnego ryzyka. Małż pozostał nieufny wobec nieznanych  nowości i zamówił dania tradycyjne.


Naczekaliśmy się na realizację niemało, ale też po odgłosach dochodzących z kuchni mogliśmy wywnioskować,  że chyba nie z odmrażanych w mikrofali składników skomponowane będą nasze specjały. Z optymizmem więc czekaliśmy, kontemplując przyjemny skądinąd wystrój. Stare komody i kredensy, mnóstwo ręcznie robionych koronkowych serwetek, firanek, ozdóbek, swoiste ,,wota'' dziękczynne za wspaniale zorganizowane przyjęcia weselne lub bale charytatywne.


Na parapetach stało mnóstwo żywych roślin. Jedna z nich mnie zafascynowała do tego stopnia, że... Dobra, przyznam się, myślcie sobie, co chcecie - uszczknęłam gałązkę! Takie ukradzione ponoć najlepiej rośnie. A szkodliwość czynu przecież znikoma...


Pierwsza moja reakcja na podane danie? Śmiech! Bo oto na talerzu dostałam dwa rumiane pączki zanurzone częściowo w  pieczarkowym sosie! Niestety, o ile widok bawił, to konsumpcja znacznie mniej...


Według opisu w sieci łężnie to rodzaj pampuchów z ugotowanych i zmielonych ziemniaków, nadzianych kiszoną kapustą zasmażaną na maśle, z sosem pieczarkowym. Gdyby danie wykonała prawdziwa, doświadczona warmińska gospodyni, mogłoby być pyszne. Na pewno! W tym przypadku pampuch, choć rumiany z wierzchu,  był w środku glutowato śliski, kapusta ewidentnie surowa, a nie zasmażona, a sos kompletnie niedoprawiony. W związku z powyższym bez przyjemności żadnej zadowoliłam się jednym (jedną?)  z dwóch łężni. Sytuację uratowały całkiem przyzwoite surówki (nie z wiaderek), którymi się jakoś  zdołałam nasycić.


W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Pieniężno, gdzie obejrzeliśmy ruiny Zamku Kapituły Warmińskiej, miejsce odwiedzane ongiś przez Mikołaja Kopernika.


Kolejne wyprawy dopiero w czerwcu.... Wciąż się przymierzamy do trochę dalszej eskapady na ścianę wschodnią - Lublin, Łańcut, Zamość. To nasza terra incognita - ziemia nieznana...





piątek, 24 kwietnia 2015

O tzw. podstawie zaufania

Dawno, dawno temu, gdy nie znano jeszcze słowa ,,audyt'' , do firm i placówek wszelakich przychodziła  po prostu zwykła ,,kontrol''. Do niektórych częściej, do innych rzadziej, emocje jednak zawsze były!


Z racji zawodu, który przez 31 lat uprawiałam, niewiele miałam styczności z owymi ,,przyjemnościami''. Najczęściej doświadczałam kontroli niejako wewnętrznej, czyli po prostu hospitacji. Dyrekcja się anonsowała dzień lub dwa wcześniej, że chce obejrzeć lekcję. Potem przybywała, zasiadała w ostatniej ławce, czyniła (lub nie) notatki, po lekcji następowało omówienie. I tyle.


Im bliższa mi była osoba wizytująca, tym większy stres. Z co najmniej połową moich dyrekcji byłam bowiem mocno zaprzyjaźniona, więc obawa o jakąś wpadkę paraliżowała zawsze przez pierwszych kilka minut. Potem już jakoś szło. Najgorzej przeżyłam jedną godzinę, gdy przyjechała do mnie siostra, a jako że miałam jeszcze jedną lekcję, postanowiła się na niej zagnieździć. To był istny horror! Spociłam się jak mysz, jąkałam się, itp. Od tej pory wiedziałam, że najswobodniej czułabym się kontrolowana przez np. głowę państwa lub jakiegoś ministra...


Co jakiś czas w szkole zjawiał się postrach w postaci pani z Sanepidu. Mimo, że wizyty bywały zapowiadane, następowało istne pandemonium. Dyrekcja szalała, cała rozedrgana, kucharka w panice szukała czystego fartucha i czepka (choć na sobie miała co trzeba, w doskonałym stanie), stan grozy ewidentnie udzielał się uczniom, co mniejsza dzieciarnia zaczynała gromadnie odwiedzać kibelki, panie sprzątaczki nie nadążały usuwać śladów tych bytności, itp. itd. Gdy już osoba kontrolująca zbliżała się z wolna od strony przystanku pekaes, zawsze ktoś jeszcze wypatrzył na suficie pajęczynę, gnano więc na łeb, na szyję do kantorka po szczotkę i drabinę.


W latach 80-tych dyrekcje stosowały środki łagodzące dociekliwość kontrolerek w postaci np. koszyczka jaj od ,,szczęśliwych kur'', kobiałki truskawek, świeżo pozbawionej życia gąski itp. Na ogół środki były skuteczne.


W czasie mojego epizodu dyrektorskiego nie przytrafiła mi się szczęśliwie ani jedna kontrola. Natomiast parę lat wcześniej zastępowałam pro bono przez miesiąc moją  dyrektorkę- przyjaciółkę Stasię, która pojechała do sanatorium. I nagle pojawiła się bez zapowiedzi tzw. PIP-a. Prawdę rzekłszy, nawet nie bardzo wtedy wiedziałam, co to takiego. Więc z sekretarką Wandzią ad hoc próbowałyśmy rozgryźć portret psychologiczny pana inspektora. Dałyśmy mu na początek się wygadać. I to był dobry pomysł, bo wyszło nam szybko, gdzieś po pięciu minutach, że pan jest: zaciekłym wrogiem kleru, umiarkowanym ekologiem i zagorzałym psiarzem.


Zgodnie, choć nie bez pewnej dozy wstydu, w te same trąby zaczęłyśmy dąć, udatnie odciągając pana od spraw niewygodnych, a podsuwając to, co akurat w porządku było. Do tego stara metoda - chłopa dobrze karmić! Więc i obiadek zacny (akurat się dobrze w kuchni trafiło!), kawka za kawką, ciasto (jedna z nauczycielek miała imieniny) - i był cały nasz...


***


Post niniejszy dedykuję ku pokrzepieniu serc aktualnie kontrolowanym! Szczególnie przez NIK! Pamiętajcie jednak, że ,,wszystko przemija, nawet ta z NIK-u żmija''...




wtorek, 21 kwietnia 2015

Te plusy - dodatnie i ujemne

Wciąż tak zimno, że do ogrodu strach wejść z jakąś robótką. A chwast tymczasem dziarsko sobie poczyna... W nocy i nad ranem jeszcze przymrozki. Co z tą wiosną prawdziwą?


Zbiesiły się moje e-booksy, nie ma dostępu od kilku tygodni. Muszę czytać to, co w bibliotece domowej, czyli znane i lubiane  po raz kolejny. Jak inżynier Mamoń... Ma to swoje zalety, ale z drugiej strony na biurku leży lista długaśna pozycji przygotowanych do pobrania na ,,Zygusia'' i leży tak sobie a muzom.


Największy ból to niemożność przeczytania ostatniego tomu amerykańskiego ,,tasiemca'' autorstwa  Debbie Macomber z cyklu ,,Zatoka Cedrów''. W przedostatnim, ósmym tomie, tak się wszystkie wątki dramatycznie zapętliły, a tu masz! Oczywiście doskonale wiem, że prawie każdy skończy się obowiązkowym happy endem, ale jednak chciałabym to przeczytać!


Wiele lat temu telewizja emitowała serial ,,Santa Barbara''. Drugi chyba tego typu po ,,Dynastii''. Nagle znienacka emisję przerwano. I to w jakim momencie? Gdy, jak w słynnej ,,Psychozie'', główna bohaterka brała prysznic, a z przedpokoju zbliżała się cicho tajemnicza postać z wielkim nożem...


Taki to mam czas niedosytów rozmaitych. Lekturowych, ogródkowych i... gastronomicznych. No bo ta dietka przecież. Za to nie narzekam na braki towarzyskie, a to najważniejsze!


sobota, 18 kwietnia 2015

Sobota z córcią

Właściwie nie tyle sobota, co popołudnie w piątek, noc i soboty obszerny fragment.


Kiedy mi dziecię naświetliło swój kalendarz do końca sierpnia, to niemal oniemiałam! Oprócz ,,normalnych'' trzech miejsc pracy masa wyjazdów krajowych i zagranicznych, terminy pozazębiane okrutnie itp. Tak wygląda w realu pozornie  lekkie, łatwe i przyjemne życie artysty...


Póki co, nasza artystka odbyła dziś z nami  prawdziwą podróż sentymentalną. Najpierw zachęciłam do odwiedzenia ,,domu mody'' mojego ulubionego we wsi gminnej. Oboje z Małżem się nieźle obkupili za nieduże pieniądze. Pani Kasia-właścicielka  bywa przy tym lekiem na całe zło, bo tak potrafi skomplementować, że poprawa nastroju murowana. Która z nas nie uradowałaby się na powtarzane kilkakroć: ,,taka pani szczuplutka''...


Potem udaliśmy się do miasteczka  powiatowego. Obowiązkowo najpierw ryneczek. Nasz cosobotni rytuał. Asia tam chyba po raz pierwszy od ośmiu lat. Zachwycona absolutnie! A potem nasze ,,stałe fragmenty gry''. Dla dziecięcia natomiast nowe lub na nowo odkrywane. Czas nas trochę gonił, więc nie pokazaliśmy nowego atrakcyjnego fragmentu miasta. Gdzie i piękne tereny rekreacyjno-parkowe, i sporo nowych placówek handlowych.


Od ponad miesiąca Asia jest na diecie, pod opieką specjalistki. Efekty zdecydowanie widoczne, coraz  piękniej wygląda. Narzuconego reżimu przestrzega z niezwykłą wprost skrupulatnością. Trochę podglądam, staram się  co nieco zastosować, ale u mnie na razie efekty marne... Jednak i ja umiem się zaprzeć! I chyba poniedziałek to będzie dobry moment na start. Zrzuciłabym chętnie z 2-3 kilo przed wyjazdem...


Jako  półkrwi Kaszubkę najbardziej mnie w tej asinej diecie boli całkowite wyrzeczenie się ziemniaków! Jak tu żyć bez ,,gruli''?! I tak już od ponad roku mieszam z czym się da. Na zasadzie 3 kartofelki plus cały seler korzeniowy lub naciowy, albo pół na pół z brokułem lub kalafiorem. Czasem też  w związku intymnym z soczewicą lub zielonym groszkiem.


Pięć posiłków dziennie to też dla mnie wyzwanie nie lada. Bo co i raz zapominam... Ale czynię postanowienie publiczne, tu i teraz!  A co na papierze (ekranie), to zobowiązuje... Przynajmniej na najbliższy miesiąc. Bardzo proszę, rozliczajcie mnie co jakiś czas! To mi da siłę...

czwartek, 16 kwietnia 2015

Jeszcze miesiąc...

... a ja już przytupuję z niecierpliwości. Ale teraz już bliżej niż dalej.
Dwa lata temu byliśmy po kilka dni w Paryżu i Budapeszcie. I może dlatego, że ja średnio światowa jestem, to Budapeszt znacznie bardziej przypadł mi do gustu. Po prostu czułam się tam niemal swojsko. Pomijając język naszych ,,bratanków'', oczywiście.
Jakiś czas temu odgrzewałam sobie lektury z pogranicza obyczajów, tradycji  i kuchni. I kiedy trafiłam na książkę o Węgrzech, to już wiedziałam, że właśnie tam chcę pojechać. Małż przyklasnął, bo odczucia ma podobne i wielki sentyment do wyprawy sprzed dwóch lat...
Tym razem nie stolica, lecz jedno z większych miast madziarskich. Trochę ciekawych zabytków, ale przede wszystkim baseny termalne i  wszędzie wokół winnice. Jednym słowem Eger! Kolebka ,,byczej krwi''...
Sporo już poczytaliśmy w sieci, by się należycie przygotować, m.in. relacje blogerów z podróży tamże. Im więcej czytamy, tym bardziej rośnie ochota. Małż już planuje trasy wędrówek, a ja szperam, gdzie tu zjeść prawdziwie po węgiersku. W Budapeszcie się nam ta sztuka nie udała, teraz szansa większa na rozmaite porkolty, gulasze, rybne zupy. Może i ciężka to kuchnia, ale cztery dni nie powinny spowodować większego wyłomu w naszych rozmiarach.
***Każdy taki wyjazd to dobry pretekst, by garderobę uzupełnić. Rozumiecie mnie dziewczyny, prawda? Akurat trochę wolnej gotówki znalazło się, więc w ulubionym ,,domu mody'' u pani Kasi we wsi gminnej poszalałam w poniedziałek troszkę. Uboższa o 154 zł wyszłam z nowymi dżinsami, ładną tuniką i modrą niczym włoskie niebo bluzeczką. Na uspokojenie sumienia Małżowi nie poskąpiłam na dwie pary bokserek ,,z bambusa''. Ale się ucieszył!...Teraz tylko odliczać pozostało do 16 maja...

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Nasze swojskie Chinatown

Jak już kiedyś pisałam, nasza wieś to stworzony stosunkowo niedawno zlepek trzech odrębnych od pokoleń miejscowości. Odrębnych nie tylko z racji nazwy, ale i statusu materialnego oraz obyczajowości.


Są takie dzielnice w wielu dużych i mniejszych miastach, które noszą nieoficjalnie nazwy takie jak Meksyk, Kanada, Palestyna itp. Rejony przypominające slumsy. Zamieszkiwane przez społeczność  ,,wykluczonych''... Gdzie brud, smród, ubóstwo i strach się zbliżyć bez ochrony.


Dziś miałam okazję obejrzeć z bliska naszą ,,chińską dzielnicę''. Od strony szosy ten fragment wsi nie wygląda aż tak źle. Ale gdy zajrzeć od zaplecza? Zgroza!


Podwórka zawalone wszelkiej maści śmieciami, odpadami, gruzem. Przy wiejącym dziś silnym wietrze  urządziły sobie własną edycję  ,,you can dance'' papierzyska i  foliowe worki. Gdzieś wdzięczy się sterta starych opon, ówdzie sklecone z byle czego straszne  szopki-komórki, obok stos popękanych w drebiezgi płyt chodnikowych... I cała gama innej ohydy!


Gdy jeszcze nasz kierowca-przewodnik zdradził, że jeden z wielorodzinnych  budynków to więzienny barak przetransportowany tu wprost z obozu koncentracyjnego Stuthoff, włos mi się zjeżył na głowie. Może stąd ta zła energia nie dająca się wyplenić od lat? Bo jakakolwiek współpraca z tubylcami jest tak trudna, że niemal niemożliwa. Bierność, marazm, beznadzieja. Za to wieczne pretensje do lokalnej władzy ogromne! I sporo międzysąsiedzkich konfliktów.


Przygnębiające doświadczenie.


Na sobotę sołtys planuje jakieś choćby pobieżne sprzątanie. Co z tego wyniknie? Czy mieszkańcy pozwolą sobie wydrzeć gromadzone latami  ,,skarby''?  Co to przecież mogą się przydać. Mam pewne obawy, szczególnie co do starszych osób. Skojarzył mi się taki odcinek ,,Rancza'', kiedy to księża z dziatwą szkolną postanowili uprzątnąć kilka najbardziej zaniedbanych obejść. Tymczasem sędziwi właściciele za nic nie chcieli oddać dziurawych wiader, obtłuczonych dzbanków, starych szmat i innego ,,dobrodziejstwa''....


***


 Mamy w pobliskim Tczewie wysypisko śmieci, gdzie za zupełną darmochę można wywieźć praktycznie wszystko. Korzystaliśmy już kilkakrotnie. Dlaczego więc niektórzy wolą np. stary kibelek wywieźć na skraj czyjegoś pola? Przecież i tak w garści tego nie niosą! Parę kilometrów dalej można oddać bez problemu. Pokazano nam dziś kilka miejsc totalnie zaśmieconych paskudztwami. Niektóre skalane dosłownie w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Bo wcześniej starannie oczyszczone przez uświadomionych ekologicznie obywateli. Ale i ci przestaną w końcu sprzątać, skoro praca z gatunku syzyfowych...


Sołtysowi od lat marzy się zgłoszenie naszego grajdołka do konkursu ,,Piękna wieś''. Ale z czym do jury, gdy spory fragment  tak zapuszczony?...



sobota, 11 kwietnia 2015

Znów trzy po trzy

Wreszcie cieplutko i prawdziwie wiosennie! Podziałaliśmy w ogródku i ogarnęliśmy taras. Zaraz przyjemniej. A i kolorowo coraz bardziej... Azalie, hortensje, iglaki i rododendrony potraktowane nawozami, tylko dla róż pokarmu zabrakło chwilowo, trzeba uzupełnić zapas.


Od dziś też na tarasie zajęły swoje stałe miejsce dwa oleandry i drzewiasta fuksja, które zimę przetrwały w komórce.


W dżungli za płotem ptasi raj. Chyba żadnej wiosny nie było aż tyle skrzydlatego bractwa. Przed zmrokiem zgiełk taki, że aż chwilami okno zamykam. W kanale tyle żab, że woda aż bulgocze, jakby się gotowała. Rok temu było znacznie mniej.


Do dwudziestu jeden bratków w tarasowych skrzynkach dołączyło dziś osiem ślicznych kroplików. Dotąd nie spotykałam tej sympatycznej roślinki w naszych okolicach, raczej przywoziłam sobie co roku w maju z Andrychowa. A tu naprzeciwko ulubionego mięsnego dziś niespodzianka! I niedrogo, bo po 2,50 sztuka.


***


Z innej beczki... Wypociłam, dosłownie wypociłam, w męce twórczej, kolejną rymowankę na zamówienie. Mój już nie wiem który debiut - po raz pierwszy w życiu wierszyk na roczek, dla  małego obywatela naszego grajdołka od zakochanej po uszy babci.


Mordowałam się dobrze ponad tydzień. Bo to zupełnie nie moja bajka. Nie potrafię słodko, delikatnie, ,,rączęta-oczęta'' itp. Raczej kpiarsko, nieco zjadliwie, najchętniej w formie limeryku. To proszę bardzo! Od ręki niemal... A tu? Katorga! W dodatku odczuwam wobec ,,wykisu'' niejakie zażenowanie, a nawet zwykły wstyd...


Zrezygnowałam po długim namyśle z końcowego dwuwiersza, albowiem z frazą ,,od babci Joli'' rymowało mi się wyłącznie słowo bardzo nieobyczajne.


***


Rozpoczynamy sezon niedzielnych wypadów. Jutro kurs na Wąbrzeźno i Radzyń Chełmiński. Jeszcze nas tam nie było. Zaraz sobie pogoogluje, co  warto zobaczyć i gdzie godziwie zjeść obiadek. W razie czego zawsze możemy wracać przez Sztum, zaliczając ulubioną kawiarnię pod zamkiem. Gdzie i kawa doskonała, i pyszny pieczony katrofel z różnistymi dodatkami, i zawsze jakiś nowy a ciekawy drink... A przede wszystkim przesympatyczna kelnerka!


A w poniedziałek... Ale o tym we wtorek, chyba będzie o czym naskrobać.


środa, 8 kwietnia 2015

Jak bumerang...

... wracają psie dolegliwości. I znów wizyty u doktora - ulubionego, acz drogiego, niestety.


Sunia to już nie Era, tylko albo Sikawka, albo Konewka! Podlewa nam mieszkanie regularnie. Ale i pije bez opamiętania...


Doktor dziś pobrał krew, zbadał próbkę moczu (którą to bohatersko zdobyłam!) i nakazał racjonowanie wody. Pół szklanki co dwie godziny i ani kropli więcej. Efekt? Sikawka od godziny leży obok pustej miski i popiskuje... A mnie serce się kraje!


Na żądanie  obliczyłam, że od 19-tej wczoraj do 17-tej dziś sunia wychlipała dokładnie dwa i pół litra. A teraz ma zejść do ilości trzykrotnie mniejszej. Mnie to zakrawa na bestialstwo.


Oczywiście zaraz nowe leki weszły w ,,menu'', a co zostanie dodane jutro, gdy wyniki badań będą znane? Dziś trzy stówki, ile jutro... Strach się bać!


Pisałam, że na Święta nabyliśmy kilka psich pampersów, by w gościach nie dać plamy. Sklep tuż obok gabinetu, ale co się tam wyprawia! Pół roku temu nabyliśmy  za sporą kwotę szampon, który w domu okazał się przeterminowany o dwa lata z górką! Tymczasem pampersy z zaznaczeniem, że na dużego psa o wadze ok. 40 kilo, może dałyby się założyć na basseta, foksteriera  lub średniego pudla.


Nie zdzierżyliśmy i urządziliśmy pani w sklepie ,,wytyk służbowy''.  Za szampon, za pampersy i za psucie opinii doktorowi przy okazji sąsiedztwa. Żeby choć osoba powiedziała ,,przepraszam'', gdzie tam! Patrzyła jak na głupich i słowem się nie odezwała. Tylko wyraźny foch się odmalował na młodym obliczu...


***


Mając świadomość, że Era dożywa kresu swoich dni, zapytaliśmy doktora o ewentualny  koszt ostatniej posługi. I tu przeżyliśmy szok.  Nielegalny pochówek, np. w ogródku,  mógłby nas kosztować  karę w wysokości 5 tysięcy. Legalny - sześć pięćdziesiąt za kilogram zwierzęcia. Plus koszty eutanazji, w przypadku dużego osobnika ok. 150 zł. Ciekawe, jaki procent obywateli stosuje się do legalnych procedur? Szczególnie na wsi...


***


A pies dalej leży obok pustej miski...


poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Święta, Święta i już po...

Wielkanocna Niedziela okazała się nad wyraz przyjemna, choć i zmęczyła nieco...


Raniutko, bo o ósmej wyjechaliśmy do Lipusza, do asinych Teściów. Ulice puste niemal, pogoda niezła, choć zimno. Tak sobie gwarzyliśmy o tym i owym i nagle, już niedaleko celu... Dwóch bardzo sympatycznych panów troszkę nam radość nadpsuło. Sto złotych i 4 punkty! Mimo to życzyliśmy sobie nawzajem wesołych świąt...


A w Lipuszu po śniadaniu tradycyjny spacer, bo bez tego pobyt nieważny. Zaliczyliśmy tzw. trasę emerycką, głównie ze względu na dwa z trzech piesków. Bo nasza staruszka, a Teściów sunia  nie lubi nadmiernego ruchu.


O dziwo, udało się nam wypić kawę na tarasie, przez pół godziny nawet słoneczko nieźle grzało, ale potem zagoniły nas ciemne  chmury i wiatr z powrotem pod dach...


Za dziesięć druga pożegnaliśmy gościnne progi i udaliśmy się do Pierworodnego na obiad i świąteczne delicje. Ze zdumieniem patrzyłam, jak moi wnukowie z rzadko u nich spotykanym apetytem domagali się kolejnych ,,parówek''. Nikt z dorosłych nie zdradził, że to wcale nie parówki, tylko upieczona cienka biała kiełbasa. Udała mi się zresztą nadzwyczaj tym razem. Hania podała swój aktualny specjał -  pyszne faszerowane papryki.


Już z trudem niejakim popróbowaliśmy mazurków, drożdżowej i gotowanej baby, kolejnego wspaniałego ciasta Hani z bezą i chałwą... A pomiędzy degustacjami opowiastki, anegdotki, śmiechy. Jak to w Święta...


***


A dziś sprawiłam sobie prezent, jaki marzył mi się od dawien dawna. Cały dzień w szlafroku! Kanapowo-książkowe absolutne lenistwo... Małż wyszedł na krótki spacer, ale zimny wiatr go szybko odstraszył. Za to wybraliśmy ostatecznie  miejsce na majowy wyjazd, znaleźliśmy nawet hotel i chyba jutro sobie zarezerwujemy pokój. Już się nie mogę doczekać!

sobota, 4 kwietnia 2015

To co, Kochani?

Weselcie się przez te dwa dni, radujcie bliskością rodziny, delektujcie się świątecznymi smakołykami, napawajcie wiosną!

piątek, 3 kwietnia 2015

Takie przedświąteczne trzy po trzy...

W ubiegłą sobotę nasz grajdołek, liczący już dobrze ponad osiemset duszyczek, doczekał się znów sklepu. I to całkiem solidnego, bo teraz ,,do Lewiatana jeden krok''... No, dla nas akurat raczej jeden kilometr, ale ważne, że  jest!


Otwarcie ponoć było huczne, widziałam dzieci z balonikami, były rozmaite promocje, a pan właściciel ponoć osobiście witał każdego klienta. My wybraliśmy się dopiero we wtorek bodajże, po tej nieudanej wizycie u psiego doktora.


Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne, bo i mięso w końcu  jest, i sporo zieleniny, i inszego dobra. W czwartek już było troszkę słabiej, bo kilku produktów z mojej  listy  zabrakło. Ale nie skupiam się na tych drobiazgach i nie będę darowanemu ,,koniu'' zaglądać gdzie nie trzeba.


***


Trochę mi jednak owe braki zmąciły dzień dzisiejszy, a to z powodu, że nie było gotowego francuskiego ciasta. Tak sobie chytrze zaplanowałam szybki i łatwy postny obiadek. Bo i innych prac dziś kilka w perspektywie jeszcze. Tymczasem moja gastronomiczna wyobraźnia maleje zdecydowanie na hasło ,,bez mięska''! Czego nie wymyśliłam, zawsze się okazywało, że  brakuje mi  jakiegoś elementu.


Starałam się bardzo uniknąć mąki i innych węglowodanów. Nie udało się! Z tego, co posiadałam, jedynym wyjściem okazała się domowa pizza. Nie powiem, bardzo dobra wyszła, ale zabrała trochę czasu i zdezorganizowała harmonogram.


W dodatku dziś był jeden z tych dni, których serdecznie nie znoszę, bo ruszam się wtedy  jak mucha w smole, a to bardzo wnerwia. Ale... Może właśnie dlatego pierwszy raz zdarzył się taki mały cud, że w czasie gotowania jajek w cebuli ani jedno mi nie pękło! A zwykle straty wynosiły ok. 40 procent. Na wszelki wypadek włożyłam do garnka tylko sześć sztuk, zamiast tradycyjnych dziesięciu. I słucham pilnie, czy usłyszę znienawidzony dźwięk pękających skorupek. Minuty lecą, a tu nic! W dodatku równiutko i pięknie złapały ciemnobrązowy kolorek.


Koszyczek ze święconką gotowy, i wreszcie mam w ogródku własny bukszpan do ustrojenia. Parę lat był taki marny krzaczek, dosłownie trzy gałązki, a zeszłego lata ruszył z kopyta...

środa, 1 kwietnia 2015

Damą być...

nigdy jakoś nie zamierzałam, bo ja taka trochę chłopo-baba. Dla kolegów licznych raczej kumpela niż obiekt westchnień, niestety! Taka jednostka, co to wszystkiemu radę da, myszki ni pająka się nie wystraszy itp.


Tymczasem po latach Małż najwyraźniej  dostrzegł we mnie istotę płci zdecydowanie  żeńskiej. Dobrze, że choć na starość! Rok temu dostałam na imieniny przepiękną srebrną bransoletkę. Niestety, zaginęła bez wieści gdzieś między czerwcem a wrześniem... Ni to w Andrychowie, ni to w wojażach zagramanicznych...


Tym razem, moi drodzy, ,,pałucziłam'' najprawdziwsze, oryginalne perfumy Chanell! Gdzie ja się tym popsikam, nie mam pojęcia bladego... Bo raczej zapach zdecydowanie wieczorowy. Piękny skądinąd ....


Do prawdziwej damy tak mi daleko ,,jako cynowym misom do miesiąca'' mniej więcej. Gest jednakowoż doceniam bardzo... Tym bardziej, że tym razem Małż nie korzystał wyjątkowo z porad Asi, a sam osobiście udał się do perfumerii Douglas.


Jutro, a właściwie dziś, bo przecie już po północy, zaczynam działania okołopasztetowe. Mięska z zamrażarki wyjęłam, niech się ocieplają. Jaja od zaprzyjaźnionego wytwórcy dotarły, przydadzą się między innymi do pasztetu właśnie. Mazurek niemal  klasyczny wykonany. Kajmak się trochę buntuje przeciw zakrzepnięciu, w  lodówce zasłuży na laury, mam nadzieję...


Tymczasem wichura robi swoje....



Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...