czwartek, 31 lipca 2014

Do środy!

Prawie skończyłam pakowanie! Poza prowiantem jadalnym wszystko upchnięte.


Jeszcze dziś Mary zadzwoniła z podróży ( bo rusza pierwsza jako forpoczta) z tekstem: - Ty pamiętasz, że od razu, na wejściu, musisz Hali ugotować żurek? Bo ona ci nie daruje. Masz wszystko, co trzeba?


Nie miałam nic, prócz czosnku i majeranku. Więc jednak do sklepu, choć w planach na dziś nie było już zakupów. Ale dla Hali, naszej piernikaliowej gospodyni, wszystko! Ilekroć pytam, co jej przywieźć, jak ją ucieszyć, odpowiada niezmiennie: - Żurku mi nagotuj!


Tuż przed wyruszeniem do sklepu Małż konsumował ogórkową, a ja oglądałam jakiś program z udziałem Anny Guzik. O jedzeniu zdrowym. Pojawił się tam przepis na ciasteczka o wdzięcznej nazwie ,,mniejsze zło''.  Czyli jak zjeść ciacho i nie mieć wyrzutów sumienia, że kalorie.... Zdążyłam zanotować recepturę i po powrocie wykonałam.


Muszę powiedzieć, że rewelacja! Zero mąki, zero jajek, zero cukru. Za to miód. Czas przygotowania - 5 minut, no może 10.


Podaję przepis:


2 garście płatków owsianych


garść suszonej żurawiny


2 łyżki ziaren słonecznika


2 łyżki sezamu


2 łyżki orzechów włoskich, nieco rozdrobnionych


garść suszonych moreli pokrojonych w kostkę


2-3 łyżki wody


4 łyżki miodu.


Wszystko się miesza i łyżką kładzie takie ,,kupki'' na blaszkę  lekko wysmarowaną masłem.  Ok. kwadransa się piecze w 180 stopniach. Moje ciasteczka się troszkę porozpełzały, ale smak... Miodzio!


No to do środy, Kochani!

środa, 30 lipca 2014

Opus coronat finis!

... czyli: Koniec wieńczy dzieło!  Proszę... Coś tam jeszcze pamiętam z dwóch semestrów łaciny...


Dziś pojawiła się w naszym domu Emilka! Wyczekana od początku lipca. Ma 128 cm szerokości, jakieś 90 wysokości, a po rozłożeniu daje powierzchnię 120x185 cm.


Bo Emilka to sofa. Dwuosobowa. Która zastąpi panieńskie łóżko Asi i ukoronuje nasz remont. Dzięki niej zyskaliśmy prawie 70 cm przestrzeni. Biurko przesunęło się tak, że mogę wreszcie swobodnie obejść Małża, gdy chcę wyjść na taras, a on siedzi przy komputerze. Przedtem wymagało to swoistej koordynacji.


Emilka jest śliczna, zgniłozielona z bokami w kolorze ecru. I posiada dwie poduchy w kolorze o ton jaśniejszym od tego zgniłego. Byle się nadmiernie nie spodobała Erze, która ostatnio, w ramach starczych dziwactw, powróciła do zwyczaju wylegiwania się na sprzęcie spalnym...


A już myśleliśmy, że dziś do nas sofka nie dotrze. Bo pani w meblowym zapowiedziała dostarczenie na ,,po dziewiętnastej''.  Czekaliśmy więc i czekaliśmy. Pięć po dwudziestej zwątpiliśmy ostatecznie... A jednak o 20.40 podjechał pojazd i bardzo sympatyczny pan kierowca pomógł wtaszczyć Emilkę na taras w wersji częściowo zdemontowanej. Potem już we dwójkę wojowaliśmy, by przez niespełna 70-centymetrowe drzwi przecisnąć naszą ,,dzieweczkę''. Był moment, że zwątpiłam w powodzenie przedsięwzięcia. Ale udało się!


W ten sposób możemy  ogłosić ostateczne zakończenie remontu w mniejszym pokoju! Asine łoże zabiera Pierworodny. W piątek, tuż przed naszym wyjazdem.


A w związku z powiększeniem się przestrzeni życiowej postanowiliśmy nabyć jesienią stacjonarny rowerek. Mnie się przyda, by zgubić brzuszek, a Małż będzie mógł całą zimę trenować ,,na sucho'' i szykować się do bicia kolejnych rekordów...

wtorek, 29 lipca 2014

Przygotowania

Pierwszy raz od kilkunastu lat wyjazd na nasze sierpniowe spotkanie odczuwam nie jako samą przyjemność, ale też mały stres. A wszystko przez Maryśkę...


Chociaż... Chyba jednak ja najbardziej namieszałam! Bo to ja rok temu rzuciłam hasło ,,obchodzimy wspólnie 60-tkę!''. Hala, Edyta, Asia i ja. Dotychczas tylko raz w czasie naszych Piernikaliów odbyła się feta jubileuszowa - cztery lata temu, gdy Małż skończył 60 lat. I trzeba przyznać, że wtedy o ,,program artystyczny'' zadbała solo Marysia.


Przebrała się za króliczka Playboya, śpiewała, recytowała, odznaczyła Jubilata medalem okolicznościowym itp. Wszystko to było absolutną niespodzianką nie tylko dla Małża, ale dla wszystkich zgromadzonych.


Tym razem jednak Marysia wymyśliła, że to my-jubilatki mamy dać występ. Oraz przygotować atrakcyjne menu. I od miesiąca mniej więcej napastuje Halę i mnie telefonicznie, pytając, czy już wszystko gotowe i zaplanowane... Odpowiadamy, oczywiście, że jak najbardziej. Ale niczego nie zdradzamy, bo ma być siurpryza. Gdy tymczasem...


Praktycznie niczego nie mamy! Halina jest za pełnym spontanem. Może słusznie, tylko ja tak nie do końca potrafię. I dlatego stresik!


W kwestii ducha, jak wspomniałam, posiadam utwór rymowany w sztuce jeden. I tylko tyle. W kwestii kulinarnej dziś popełniłam  ,,wynalazek'' naszych Grabinianek - gotowane w rosołku klopsiki w zalewie octowej. Mogą podobno poleżeć spokojnie w lodówce nawet parę tygodni. Jeszcze słoik duszonej wieprzowinki z grzybami suszonymi zawekowałam. I mam prezenty dla trzech pozostałych przyjaciółek.


Więc niby coś jest, ale wciąż mi chodzi po głowie, że to za mało, że powinnam jeszcze! Pokutują we mnie ciągle nawyki z czasów pracy - kto by nie był dyrektorem, ja się czułam zawsze  najbardziej odpowiedzialna!


Zostały dwa dni do wyjazdu. Może coś jeszcze wpadnie do głowy?... Na miejscu mamy praktycznie całą sobotę, by się namówić, bo obchody w niedzielę. No, co cztery głowy to nie jedna, więc może jednak będzie ,,szoł''?




niedziela, 27 lipca 2014

Miłe zaskoczenie okoliczne

Małż dziś świętował 64 wiosenki. Jako że nie miałam dlań żadnego prezentu, postanowiłam zaprosić go na obiad. Nie za daleko od domu, wszak w takim upale jazda autem, nawet z klimatyzacją, to mała przyjemność.


Od dwóch lat w sąsiedniej gminie funkcjonuje lokal, o którym sporo słyszałam, choć nie było okazji odwiedzić. To ,,Cedrowy Dworek'' w Cedrach Wielkich. Dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie jeździmy z Beatą na aerobik.


Pojechaliśmy więc. Małż zupełnie w ciemno. Ja natomiast trochę poszpiegowałam poprzedniej nocy w internecie. Zapoznałam się z menu, cennikiem i galerią zdjęć. Wyglądało dość zachęcająco. Rano jeszcze zadzwoniłam, by spytać, czy czasem nie mają jakiejś zamkniętej imprezy. Nie mieli...


Zanim opowiem, jak było, mały wstęp.  Nie jesteśmy z Małżem szczególnie ,,światowi''. W lokalach z najwyższej półki nie bywamy bynajmniej... Coś tam jednak się wie, np. o tym, jak powinna wyglądać poprawna obsługa. Nie ukrywam, że i programy kulinarne wyczuliły mnie (Małż nie ogląda telewizji wcale!) na pewne sprawy.


Pierwsze wrażenie - pięknie nakryte stoły! Z kompletem sztućców do przystawki, zupy i drugiego dania. Kremowo-czerwone serwetki z materiału, a nie z papieru.


Jeszcze dobrze nie usiedliśmy, już podeszła sympatyczna kelnerka w czerwono-czarnym ubranku. Karta dań bardzo ładna, potraw niedużo, co podobno dobrze świadczy o lokalu. Zaproponowano nam spoza menu dania dnia -  rosół z węgorza i sznycel z jajkiem. Zastanawialiśmy się przez moment nad naszym ,,sztandarowym'' restauracyjnym przysmakiem, czyli wątróbką, którą to osobiście testuję gdziekolwiek jestem. Ale że mieliśmy ją dopiero co w domu, zdecydowaliśmy się na propozycję pani kelnerki.


Po chwili otrzymaliśmy tzw. ,,czekadełko'' w postaci dwóch małych roladek drobiowych otoczonych słodkawą galaretką. Całkiem smaczne! Zimne napoje nalano nam z butelek do szklanek, co nie zdarza się zbyt często w restauracjach o średnim standardzie. Pani dbała też bardzo, by zawsze najpierw obsłużyć mnie jako kobietę. To też nie jest wcale normą...


Na zupę Małż czekał dość długo, ale było warto. Spróbowałam odrobinkę. To była moja pierwsza zupa rybna w życiu i muszę powiedzieć, że się zachęciłam. Węgorza było w środku sporo, rosołek delikatny, dobrze doprawiony. I ładnie, oryginalnie podany...


Gdy tylko Małż skończył zupkę, otrzymaliśmy danie główne. Tu się troszkę rozczarowałam. Sznycel, choć smaczny,  był zbyt słabo rozklepany, przez co trudny do krojenia, a panierka odpadała! Za to zaserwowane jako dodatek marynaty - rewelacyjne! Dwa rodzaje ogórków i maleńkie buraczki.


Pomimo tej małej sznyclowej ,,wpadki'', obiad bardzo nam smakował! Po uiszczeniu rachunku obeszliśmy jeszcze cały teren dworku. Bo tam i hotel, i mały park, kilka klatek z ptactwem rozmaitym i jedną wietnamską świnką, duża zadaszona hala do imprezowania  przy  grillu, łąka, na której pasły się koniki, stawek, gdzie moczył kij samotny wędkarz... A wszędzie bardzo, bardzo schludnie i czyściutko.


Aż mnie lekka zazdrość dopadła, że w naszej gminie podobnego obiektu nie ma i pewnie długo nie będzie!


piątek, 25 lipca 2014

Akcja żniwna

Dziś rano sms od Matki. Czyli naszej szefowej KGW. ,,Akcja zboże na wieniec. Zbiórka u G. w sobotę o 10.00 z nożyczkami. Kto może, niech przychodzi, bo nie będzie z czego kleić''.


Pewnie sierp by się bardziej przydał, niż nożyczki. Ale ,,już lata nie te''... Zameldowałam, że się stawię, oczywiście!


Małż, jako dawny ,,kmieć'', informował, że zboże trzeba zżąć zawczasu, by nie było zbyt dojrzałe i sztywne do obróbki. Dożynki dopiero w drugim tygodniu września, ale wieniec musi być ,,akuratny''. Już kilka lat z rzędu nasze koło wygrywa wieńcowy konkurs, trzeba się przyłożyć i teraz... Nie zdradzę, jaki projekt w tym roku, bo to nie wiadomo, kto czyta... Post factum dam znać!


***


 W ramach żniw pierwsze pomidory z uprawy tarasowej skonsumowane! Malutkie czerwone doskonałe! Większe żółte takie sobie... Nieco zbyt słodkie. Papryczki wciąż jeszcze rosną, w liczbie siedmiu sztuk. Na razie zieloniutkie, czy zmienią barwę, nie wiem.


***


Samozwańczo koordynuję skład osobowy na Piernikalia. Jeszcze do końca nie wiadomo, co z Edytkami i Kaziem. Ale mam nadzieję, że jednak, jak co roku, wszyscy się pojawią! Przynajmniej na godzinę ,,X'', czyli w niedzielę, kiedy to świętować zamierzamy poczwórne 60-te urodziny. Ku czci popełniłam mały poemacik, wydrukowany już w czterech egzemplarzach. Pięć zwrotek, każda z nas, jubilatek,  będzie miała indywidualny popis jednostrofkowy, finał  natomiast gromadny!


***


Wciąż brak koncepcji na wrześniowy urlop Małża. Może się coś ,,urodzi'' w połowie sierpnia?... Nie zdradzam szczegółów. Tylko kciuki trzymam!

środa, 23 lipca 2014

Beczkę soli nie z każdym można zjeść...

Szczególnie podczas urlopu. Ano, właśnie!


Paręnaście dni temu słuchałam w Trójce opowieści któregoś z dziennikarzy o dwuosobowej wyprawie samochodowej po obu Amerykach. Podróż trwała sporo czasu. I była dla obu panów świetnym sprawdzianem przyjaźni i... wzajemnej tolerancji! Sprawdzian zaliczyli na szóstkę!


Trwają wakacje. Ludzie wyjeżdżają w gronie rodziny lub przyjaciół na tydzień, dwa, czasem na dłużej. Niby w celach czysto rozrywkowo-relaksacyjnych. Czyli ma być przede wszystkim sympatycznie i przyjemnie... Bez kłótni, zgrzytów itp.


Pamiętam z młodych lat nasze coroczne  biwaki. Niemal niezmiennie w tym samym czasie (przełom czerwca-lipca) i miejscu (wyspa na Wdzydzach).  Stan osobowy circa 10-12 sztuk. Część ,,sparowana'', reszta single. Czas pobytu - 10-14 dni.


Bywało, że po tygodniu zaczynały się drobne animozje. Zaczynało wkurzać, że np. Mały nie przykłada się do żadnych obowiązków, a poza tym samowolnie wypływa przez nikogo niezauważony w poprzek jeziora, podczas gdy jego umiejętności pływackie są niewielkie. Że część dziewczyn udaje, jakoby nie potrafiły ugotować makaronu ani zrobić kanapek. Że Krzysiek, samozwańczy ogniomistrz, funduje co wieczór ponad dwumetrowy płomień, co przyciąga patrole milicji i straży parku krajobrazowego... I generuje kłopoty.


Z tej przyczyny, starsi i bogaci w doświadczenia, teraz na rocznicowe Piernikalia spotykamy się tylko  na 4-5 dni. To akurat tyle, by się doskonale bawić, ale nie zmęczyć własnym towarzystwem. Szczególnie, że, powiedzmy sobie szczerze, już jakieś starcze dziwactwa się pomału pojawiają!


Wczoraj Asia przysłała sms-a, że jakiś kryzysik w ekipie muzycznej na szwedzkiej trasie. Fakt, nigdy dotąd nie byli w takim składzie przez tydzień, 24/24! Obudziły się jakieś małe demony... Na szczęście szczera wieczorna Polaków rozmowa oczyściła atmosferę.


Pamiętam opowieść Sister o wyjeździe sprzed lat. Cztery pary, cztery dni wspólne. Jedna z pań zażyczyła sobie zawczasu dokładnego podziału dyżurów kuchennych, pełnego menu na każdy dzień, rozpiski w kwestii sprzątania domku itp. A gdy już byli na miejscu, okazało się, że kobitka potrafi rozmawiać li i jedynie o środkach czystości i przepisach kulinarnych. Jakaś krewna pani ,,perfekcyjnej'' najwidoczniej...


Wniosek: nie tak ważne miejsce urlopowe, ile kompania! Z małostrawnym towarzystwem ani Egipt nie ucieszy, ani Bali, ani Seszele... Pozostanie niesmak i poczucie, że  się w ogóle nie było na urlopie!



poniedziałek, 21 lipca 2014

Komórkowo z dubeltowym morałem

Był taki czas w moim życiu długim, że pamiętałam całą masę numerów telefonów. Nie potrzebowałam żadnego notesu, wszystko siedziało zakotwiczone w głowie. Ale to była epoka aparatów stacjonarnych. No i znajomych z telefonami nie liczyło się w dziesiątki, czy setki...


W tej chwili na pamięć znam słownie trzy numery: swój, Małża i Asi. Do kilku osób znam 3 ostatnie cyfry - do Madzi 203, do Maryśki 221, do Pierworodnego 189 itp.


Jakieś półtora roku temu wdepnęłam z nieświadomości w telefoniczne ,,bagienko''. Nabywając polecany przez koleżankę szampon w pewnej firmowej drogerii, wypełniłam niebacznie karteczkę z danymi, w tym z numerem komórki. I się zaczęło... Sms-y, telefony, nagabywania! Po jakimś czasie zapamiętałam, że końcówka ich numeru to 195 i wszelkie próby połączenia systematycznie odrzucałam.


Pięć dni temu zaczął się istny zmasowany atak. Cztery-pięć telefonów dziennie. A już apogeum nastąpiło w sobotę, gdy dobrze po dwudziestej trzeciej znów zaczęło dzwonić. - No, to już szczyt bezczelności! - pomyślałam i to utwierdziło mnie w przekonaniu, by tym bardziej ignorować numer z końcówką 195...


W niedzielę znów 3 próby. A potem sms o zagadkowej treści: ,,MAMA NA O''. - A co to za szyfr? - myślę sobie i usiłuję domyśleć się dalszego ciągu. Bezskutecznie. Kilka minut później kolejny sms. ,,Mama na OIOM-ie. Centrum kardiologii. Po koronografii''.


Oniemiałam! Pomyłka?! A jeśli nie? Postanowiłam oddzwonić. Po pierwszym sygnale usłyszałam: - Tu Tadeusz, nie mogę teraz odebrać...


Okazało się, że to nielubiany przeze mnie szczególnie syn mojej ukochanej cioci! Nie mam go w spisie telefonów, bo nie. Zbieżność trzech końcowych cyfr z napastliwą drogerią spowodowała całe zamieszanie.


Na szczęście wiadomości o stanie zdrowia cioci okazały się w miarę pozytywne! Najgorsze minęło w czasie, gdy ignorowałam połączenia. Na moment ciocia wzięła do ręki komórkę (bo kuzyn był akurat przy mamie w szpitalu) i od razu na mnie napadła: - Dlaczego ty nie odbierasz telefonów?!


Wyjaśniłam przyczynę, choć sama rozumiem, że to żaden powód. Z drugiej strony dziwne, że Tadeusz nie próbował zadzwonić z domu na mój stacjonarny. Bo tak się zwykle z ciocią kontaktujemy.


Wnioski z tej historii? Chyba dwa. Po pierwsze: nigdy więcej byle komu numeru nie dawać. Po drugie: nawet niezbyt lubiane osoby (szczególnie z rodziny) warto w książkę adresową wpisać. Bo nigdy nie wiadomo...




 

sobota, 19 lipca 2014

Minęło!

Po trzech dobach mąk i obaw, czy to jednak nie coś bardzo poważnego - nagle prawie przeszło!


A jeszcze rano ledwo łaziłam... Bolało też podczas jazdy samochodem, szczególnie na nierównościach. I nagle odeszło! Jak ręką odjął! Jakby ktoś różdżką machnął...


No, tak może w stu procentach to nie, ale co najmniej w osiemdziesięciu. Mogę się znów schylić i nie muszę ,,kroczyć'', tylko chodzić w moim normalnym tempie. Nawet po schodach.


***


Ogród Hani piękny! I tak sensownie zaprojektowany! Jednak co wykształcona ogrodniczka, to nie my-amatorzy... U nas groch z kapustą, zwany czasem (by uszlachetnić!) ogrodem angielskim.  Tam chwaścika nie uświadczysz, u nas zielsko ma się doskonale. Choć staram się walczyć. Tam nasionka pieczołowicie zbierane, u nas co nie kupione na ryneczku , tego nie ma. Nie dorównam, mogę tylko podziwiać...


Wizyta bardzo przyjemna, ugoszczeni zostaliśmy tak, że znów na wagę wejść strach. Staś umiarkowanie głośny, za to żywiołowy jak zawsze. Jeden z prezentów w ciągu pięciu minut został  przez niego ,,pokonany''. Dla nas nauczka - Stasiowi wyłącznie dary z materiałów wybitnie odpornych! Sebastian zaprezentował kolekcję wymyślnych potworów, takich, co to mogą się w nocy przyśnić... I pomyśleć, że gdy Małż był mały, mógł się zadowolić wystruganym z drewna konikiem...


Przed urodzinami chłopaków rodzice wykonali na ukośnej ścianie ich pokoju ,,fresk'' przedstawiający ulubione postaci z bajek. Oczywiście, teraźniejszych bajek. Imponujące dzieło! Zastanawiałam się tylko, jak dziwne pozycje musieli przybierać przy malowaniu... Szczególnie Pierworodny, który te 185 cm sobie mierzy.


***


I na koniec... Paniom lubiącym tzw. ,,babską'' literaturę, polecam książki Katarzyny Michalak. Niby romanse, ale nie tak płytkie jak amerykańskie. Świetnie się czyta! Już zaliczyłam siedem albo osiem... W ramach odpoczynku od mrocznych skandynawskich kryminałów.


A jeśli romans z odrobinką kryminału i humoru, to Maja Kotarska lub Małgorzata J. Kursa. Troszkę w stylu Chmielewskiej...

czwartek, 17 lipca 2014

Wyrywność pokarana

Żebym ja wiedziała, dlaczego zawsze wszystko muszę prędko... Niby wiem, że co nagle, to po diable. I czasem powtarzam sobie kultowy tekst z ,,Kogla-mogla'':" - Józuś, nie bądź wyrywny! A jednak...


Jak wczoraj gwałtownie podniosłam ciężką kanapę, by pościel schować, tak od tej chwili ledwo się ruszam! Na szczęście to nie dysk, tylko jakaś lumbagopodobna historia. Małż się podśmiewa, że jestem teraz taka dystyngowana w sposobie poruszania. - Zawsze mówiłaś, że nie umiesz być damą, a tu proszę! Potrafisz jednak...


Kołobrzeska Halina, rehabilitantka, doradziła kilka ćwiczeń na poprawę stanu, ale dodała, że może boleć kilka tygodni.  Może taka ,,pokuta'' sprawi, że wreszcie przestanę się śpieszyć?  Chyba, że to podświadoma autoagresja, wtedy nie ma rady!...:)


***


Dziecię młodsze już w Szwecji. Na czas pobytu założyła krótkoterminowy blog. Zawsze to tańsze niż codzienne telefony do rodziny i przyjaciół. Gdyby ktoś z Was chciał zerknąć, to pod:  joandlazy.blog.pl. Są już dwa wpisy i sporo zdjęć.


***


W sobotę wreszcie zwizytujemy starsze potomstwo i wnuki. Nie widzieliśmy się od dwóch miesięcy.  Tak się porobiło... Wnukom zalegamy upominki z okazji Dnia Dziecka oraz obu urodzin. Ciekawa jestem bardzo holenderskich opowieści Pierworodnego i oglądu ogródka Hani.


A w niedzielę, o ile troszkę mi się poprawią okolice lędźwiowe, kolejna wycieczka. Jeszcze nie wiem dokąd. Chętnie wybrałabym się do lasu, ale chyba grzybobranie musi poczekać do momentu, gdy będę mogła się już całkiem bezkarnie schylać...


***


Na poniedziałek umówiłam się z panem/panią  w sprawie ewentualnych oszczędności w dostawie energii. Mimo intensywnego oszczędzania ostatni rachunek za 2 miesiące to ponad 300 złotych. Czy mogłoby być mniej? Małż jest w tej kwestii absolutnie niewierzący, ja nie mam zdania. Wiem, że telewizja intensywnie reklamuje jakiś zamiennik Energi. Czy to prawda, czy to bajka? Zobaczymy! Macie jakieś doświadczenia w tej mierze?


wtorek, 15 lipca 2014

Na zamówienie

Zagościła u mnie moja poznańska Marysia. Więc, oczywiście, przymusowe zwiedzanie ciuchlandów wczoraj. Nawet owocne, i to bardziej dla mnie, niż dla gościa... Dziś ,,przegląd techniczny'' Erki i komplet szczepień. Niestety, nie było ulubionego doktorka, tylko młoda siła fachowa płci żeńskiej. Dzięki temu do zapłaty parę groszy mniej, ale i przyjemność z wizyty nie taka...


***


Zamówiła post podlaska Ewa. Trzy dni temu przysłała mi sms-a treści następującej:


,,Dziś mocno się zjeżyłam. Byliśmy w Auchan. A tam Polka i muzułmanin. Ona w 2 nakryciach na głowie, pod spodem bawełniana czapka, na to welonik w szarym kolorku. Zrobili te zakupy i ona je tachała, z 8 toreb. Ten... (tu słowo niecenzuralne na literę f) kroczył obok i ją obejmował. Scyzoryk mi się otwierał w kieszeni! Ze 4 lata temu widziałam podobną sytuację w pociągu, ale tamta dama jeszcze ten czarny habit miała, a pan małżonek  i ok. 6-letni synek byli ubrani silnie po europejsku. I ona też wszystkie bagaże wlokła. Chyba jestem rasistką...''


Może i ja w takich przypadkach ocieram się o rasizm... Jedno jest pewne: choćby nie wiem jaka potężna  strzała Amora mnie ugodziła i kazała zakochać się w muzułmaninie, nie dałabym sobie rady w takim związku!


Inna rzecz, że chyba po Mamie odziedziczyłam takie zdroworozsądkowe podejście: są mężczyźni, w których można się kochać na zabój i są ci, z którymi można się związać na zawsze! Niekoniecznie są to ci sami panowie...


Sama Mamusia kochała się ponoć okrutnie w niejakim panu Mrówce, rzeczywiście przystojnym jak amant wczesnopowojennego kina. Ale... Wyszła za Tatę, bo Mrówka tak dobrze nie rokował!


Na mojej drodze nigdy nie stanął wprawdzie ognisty Arab, ale beztroski skrzypek owszem. Urody raczej zupełnie nienachalnej, ale za to jak grał... Do dziś jestem mu wdzięczna, że mnie zostawił! W przeciwnym wypadku mogłabym go tak wielbić jeszcze wiele lat, bez nadziei na ,,normalne'' życie rodzinne...


Wracając jednak do tematu zadanego przez Ewę. To oczywiste, że kobieta niezależna i ceniąca sobie nade wszystko ową niezależność, całą duszą nienawidzi typu macho. I nawet na widok obcej kobiety, całkowicie poddanej ,,panu i władcy'', wszystko w niej krzyczy. Szczególnie, gdy ową ,,niewolnicą'' jest nasza, polska dziewczyna.


Zimą zeszłego roku zdarzyło mi się raz odegrać rolę arabskiej żony. Efekt był taki, że ogromnie się wtedy wstydził Małż. Wyciągnęłam go na zakupy do pobliskiego marketu kilka dni po połamaniu pięciu żeber. Blisko gdyńskiego domu, najwyżej 300-400 metrów. Wracałam z dwoma wypchanymi siatami, on kroczył obok. I cały czas powtarzał: - Ale wstyd! Ale mi głupio...


Na drugim roku studiów podczas imprezy u koleżanki poznałam śliczną filigranową blondynkę. Dla niej była to ostatnia impreza w Polsce, bo za kilka dni zamierzała wyjść za mąż za 25-letniego Turka. Co ciekawe, miała zostać jego... siódmą już z kolei żoną! I była absolutnie przekonana, że będzie tą ostatnią... Nie wiem, jak się potoczyły jej losy. Mniej niż dziś się wtedy słyszało  o tym, jak się takie małżeństwo może skończyć. Niemniej wszystkie obecne na imprezie dziewczyny były zszokowane i zatroskane...


Do dziś nie wiem, czy w podobnych przypadkach większa jest rzeczywiście  miłość, czy brak wyobraźni... I jaki procent kobiet decydujących się na podobny krok jest potem naprawdę szczęśliwych?

piątek, 11 lipca 2014

Post sofistyczny

Czyli o sofie.


Postanowiliśmy nabyć do małego pokoju, bo panieńskie łóżko Asi (2 m długości, 90 cm szerokości) zajmuje stanowczo zbyt dużo miejsca. Naoglądaliśmy się najpierw w sklepach internetowych. I nawet niemal, niemal zdecydowaliśmy się na coś pt. MARIOLA II.


Wczoraj wpadła do nas Asia i zobaczywszy na zdjęciu model stwierdziła, że jej się nie podoba. No, cóż... Niby to ma być mebel nasz. Ale jakoś naszły mnie po tym wątpliwości. Szczególnie co do wymiarów. Bo niby wszystko w porządku, ale jeśli choć 5  centymetrów długość po rozłożeniu będzie większa niż w opisie, to raczej spanie się nie uda!


Producent  MARIOLI gdzieś koło Rzeszowa, sklepów żadnych na Wybrzeżu nie ma. A tu chciałoby się na żywo egzemplarz obejrzeć i wymierzyć przede wszystkim. Namówiłam więc Małża na wycieczkę do ,,Agata Meble'' przy naszej trójmiejskiej obwodnicy.


Sklep ogromny! Ceny nieporażające. Wybór wąskich sof rozkładanych do przodu niewielki, ale dwie sztuki nam się dość spodobały. Niestety, porozumienie słowne z kimkolwiek z obsługi - niemożliwe! Na cały wielki dział ,,spalny'' przypadała jedna tylko panienka. Przez niemal 40 minut okupowała ją para młodych ludzi... A przed nami jeszcze była pani wyglądająca na to, że będzie mocno dociekliwa...


Odeszliśmy więc, pooglądaliśmy jeszcze różne domowe drobiazgi. Wypatrzyłam 3 pary wieszaków na spódnice, których mam deficyt. Tzn. deficyt wieszaków, nie spódnic. Chwyciłam i udaliśmy się do kasy. Przed nami tylko pan z dwiema poduszkami. Za to po drugiej stronie lady kasjer-niedojda! Gdy po dziesięciu minutach nadal nie mógł znaleźć w komputerze jakichś poduszkowych danych, obraziliśmy się na sklep, wieszaki rzuciłam do stojącego obok kosza i wyszliśmy! Zdecydowanie cierpliwość nie jest naszą cnotą główną...


Jutro sobie popatrzymy na sofy w naszym Pruszczykowie. A nuż się coś wyczai?...


***


Przed wyjazdem ,,sofistycznym'' mieliśmy wizytę dwóch pań z PZU Życie. Wesoło było! Jedna pani cały czas milczała, druga natomiast próbowała nas olśnić nadzwyczajnymi ,,produktami''. Jak zwykle w takich sytuacjach udawałam kompletną debilkę, za to Małż błyszczał elokwencją. Nie obyło się, oczywiście, bez mojej ulubionej kwestii: - Proszę pani, te socjotechniczne sztuczki nie robią na mnie żadnego wrażenia!


W pewnym momencie pani ,,prowadząca'' z pewnego rodzaju zgorszeniem w oczach zwróciła się do mnie z tekstem: - Widzę, że pani zawsze taka zgodna z mężem...


Nie wypadając z roli, zachichotałam niczym rasowa blondie. A małż na to: - W sprawach pryncypialnych zawsze jesteśmy zgodni! Od trzydziestu siedmiu lat. A przecież tu rozmawiamy o życiu i śmierci!


Tu się pani załamała i postanowiła się pożegnać...


środa, 9 lipca 2014

Nocne brednie

I oto mój wymarzony finał stał się faktem! Argentyna-Niemcy! Oczywiście kibicować będę Europie!


***


Raportu z posiedzenia komisji socjalnej nie będzie, albowiem podpisałam oświadczenie o nieujawnianiu szczegółów. Mogę jedynie napisać, że wszystko poszło po mojej myśli... Zostało kilka kwestii do wyjaśnienia, bo nie tylko ja debiutowałam. Przewodnicząca także! Ale mamy czas do końca sierpnia, by wiedzę należną pozyskać... Nie ukrywam, że liczę na pomoc mojej Podlaskiej Ewy!


***


Potomstwo mi się rozłazi po Europie... Pierworodny znów w Holandii, Asia za parę dni rusza w trasę po Szwecji! Kto by to kiedyś pomyślał, że tak ,,światowo''...


***


Na sobotę zapraszamy teściów Asi. Ania wymaga dietetycznego, lekkostrawnego obiadu. Bez smażeniny... Jakoś nie mam pomysłu. Pomożecie?


Sama sobie też próbuję ,,odkalorycznić'' posiłki. Dziś np. zjadłam na obiad 2 ugotowane udka plus jedną trzecią sporego  kalafiora. Małż kontynuował konsumpcję przedwczorajszej ogórkowej. Najgorzej, że nie umiem zrezygnować z serów! A tu jak na złość w Lidlu pojawił się cudowny kozi, za jedyne 4,99! Zjadam 3-4 plasterki na śniadanie i kolację, niby niewiele, ale jednak bomba!


A brzuch rośnie i rośnie... Koszmar! Może by wznowić szóstki-brzuszki?... W związku z pozyskaniem powierzchni w małym pokoju rozważam zakup stacjonarnego roweru. Latem może stać na tarasie, potem wewnątrz. Jakiś czas temu pożyczałam od dzieci, niestety, Synowa sprzedała...


Zamawiamy rozkładaną do przodu sofę. Łóżko panieńskie Asi powędruje chyba do Wandzi. Oszczędzimy jakieś 40 cm, uda się też przesunąć biurko. I pokój osiągnie punkt optimum!






ać na tarasie, potem wewnątrz. Przez jakiś czas posiadałam, zapożyczony od Synowej. Niestety, sprzedali na allegro...




poniedziałek, 7 lipca 2014

Pasłęk, romanse i świerszcze

Nasz wycieczka do Pasłęka okazała się przedwczesna. O jakiś rok!


Jak w całej  masie miejsc w Polsce, tak i tu trwa wielka przebudowa. Widać, że za jakiś czas będzie naprawdę pięknie. Już na przykład w kilku miejscach bardzo ładnie odnowione kamieniczki. Ale huk roboty jeszcze...


W niedzielnym przedburzowym upale miasteczko było senne i niemal bezludne. Tylko w okolicy kościoła życie tętniło. Niestety, trwała właśnie msza połączona  z chrzcinami, więc nie wchodziliśmy do środka.


Co się nam bardzo spodobało, to stojące w wielu miejscach metalowe makiety starówki. Z zaznaczonym miejscem, gdzie akurat się znajdujemy i wskazówką, jak dojść do kolejnych ciekawych obiektów.


Zachęcających obiektów gastronomicznych nie zauważyliśmy, więc koła kangoorka poprowadziły nas gdzie? Ano, do ukochanego Sztumu! Do kawiarenki obok zamku... Na kartofla! Pani kelnerka już nas bezbłędnie rozpoznaje, nawet zażartowała, że obiecywaliśmy przybyć we wrześniu dopiero...


W drodze powrotnej zaliczyliśmy solidną burzę. Pierwszą taką ,,porządną'' w tym roku. Chwilami wycieraczki nie nadążały zgarniać strumieni deszczu. Ale w sumie  radość, że nie będzie trzeba podlewać...


***


Z innej beczki...


Lipiec postanowiłam poświęcić na lekturę romansideł. By odetchnąć po wielkiej dawce opowieści o psychopatach, dewiantach itp. Naściągaliśmy kilkanaście sztuk. Zaczęłam pierwsze dzieło z brzegu. Patrzę, a tam przewidywany czas czytania - 13 godzin, 20minut!


Mniej więcej tyle czasu zajęła mi w siódmej klasie lektura ,,Przeminęło z wiatrem''! Dostałam potwornie zaczytany egzemplarz na jedną dobę od Mili, córki ciotki Ireny. I czytałam od czternastej do trzeciej w nocy z dwoma przerwami - na kolację i mycie... No, w końcu to było dobrze ponad 700 stron, a i tempo czytania podówczas nie takie znów szaleńcze.


- Nic to! - myślę sobie. - Co prawda romanse generalnie nie grzeszą nadmierną objętością, ale może to jakiś wyjątek?


Po godzinie w lewym dolnym rogu pokazało się 10 godzin z kawałkiem. Po kolejnych dwóch kwadransach już osiem. Wreszcie, gdy zaliczyłam 57% całości, do końca zostało mi 2 godziny 37 minut. Pomnożyłam przez dwa, wyszło ciut ponad pięć!


I tu zagadka. A nawet kilka zagadek. Po pierwsze, kto dokonuje szacunku? I na jakiej podstawie? Czy bierze się pod uwagę np. statystyczne IQ czytelniczki romansów? I ile to IQ wynosi?  Oj, chyba niewiele... Jak oblicza się przyśpieszenie tempa w trakcie czytania? Itp., itd...


Może to nieistotne pytania, ale mnie w jakiś sposób fascynują... Bo lubię bardzo wszelakie statystyki, zestawienia, prognozy liczbowe. Numerki generalnie!


***


Dziś po raz pierwszy tego lata słyszę za oknem cykanie świerszczy. Na razie nieśmiałe, bo apogeum w sierpniu dopiero, gdy, jak pisał Staff, ,,tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę''.  A Małż znów nieszczęśliwy, bo nie słyszy... Ma jakieś selektywne uszkodzenie uszu, bidul...

sobota, 5 lipca 2014

Imperatyw znów rządzi!

I pomyśleć, że przez co najmniej 15 lat potrafiłam się oprzeć... A potem nagle genetyczne (po kądzieli) szaleństwo powróciło i trwać będzie pewnie tak długo, póki nie zacznę mylić cukru z solą, jak Babcia.


Truskawki mnie nie podniecają. Ot, dwie garście jako zaczątek ratafii wrzucam do słoja i tyle. Żadnych dżemów, kompotów, soków, nic. Ale gdy się pojawiają porzeczki? No, muszę, chociaż trochę! Bo przecież na Wielkanoc musi być mazurek z dżemem czarnoporzeczkowym. A i sok do herbaty dobry (bo ja czystej herbaty, jak pamiętacie, nie pijam).


Najpierw zebrałam swoje, niewiele, ale zawsze. Dorzuciłam trochę czerwonych od koleżanki i pierwsze dwa słoiczki przetarte na gęsty mus (lub rzadką galaretkę) stanęły w komórce. Dziś dokupiłam na rynku cały koszyczek czarnych, prawie 3 kilo. Po godzinie kuchnia była cała czerwona, zachlapane wszystko w promieniu metra od kuchenki... Ale kolejne słoiczki są!


Pamiętam, że Babcia robiła z czerwonej porzeczki piękną, przeźroczystą galaretkę. Jak uzyskiwała ten ,,szklisty'' efekt? Nie mam pojęcia! Tajemnica odeszła wraz z Babcią... Gdyby w niebie surowiec był dostępny, to pewno teraz zastępy serafinów raczyłyby się niebieską manną z tąż galaretką! Czyli naszym częstym piątkowym daniem z dzieciństwa.


W słoju z przyszłą ratafią macerują się już od dziś maliny. W zasadzie dojdą jeszcze tylko wiśnie i jeżyny. Z czystej ciekawości, co wyniknie, do niedużego słoika wrzuciłam też sporą garść wypestkowanych czereśni. Wyjdzie tej nalewki  co najwyżej ćwiartka, ale to przecież eksperyment, a nie masowa produkcja.


Nieustająco fascynuje mnie Małż jako pochłaniacz owoców. Dziś zjadł najpierw prawie półtora kilo truskawek, a po kilku godzinach jeszcze kilo dwadzieścia wiśni! Ja bym od takiej ilości zeszła śmiertelnie w boleściach... Małż tłumaczy wszystko nawykami z dzieciństwa na wsi i wieloletnim treningiem.


***


Zlikwidowałam dziką łąkę na tarasie. Wprawdzie chabry, maki i kąkole mają dla mnie ogromną wartość sentymentalną, jednak estetycznie się nie popisały! Powyrastały na ponad pół metra, pozbawione naturalnej podpory w postaci źdźbeł zbóż rozkładały się poziomo, każdy wiatr je tłamsił. Wyglądało to po prostu niechlujnie. Powyrywałam więc i zastąpiłam pięknymi kolorowymi petuniami, które już zaledwie po złotówce...


***


Jutro kolejna z naszych niedzielnych wycieczek. Tym razem na celowniku Pasłęk. Lecę do googla poczytać, co warto obejrzeć i gdzie pójść na obiad.

czwartek, 3 lipca 2014

Znów potrójnie

Ale plama! Tak mi dni lecą, zajęte różnymi różnościami, że ulatują ważne sprawy! Zupełnie zapomniałam o imieninach moich dwóch Halinek - miejscowej i kołobrzeskiej. Dziś wieczorem sobie uświadomiłam, że do jednej nie zadzwoniłam, a drugiej nie nawiedziłam... Co za wstyd!


Po krótkim okresie książkowstrętu (dopada mnie co jakiś czas na mniej więcej tydzień) zafiksowałam się znów na bardzo intensywne czytanie. Do tego stopnia, że w domu i ogrodzie tylko to, co naprawdę niezbędne. A e-booka co dwa dni muszę ładować!


Jak zgubne są skutki zapamiętywania się w lekturze wiemy choćby z ,,Latarnika''. Utrata pracy mi już wprawdzie nie zagrozi, ale utrata przyjaciół? Stokroć straszniejsza przecie... Trzeba sobie jakieś limity narzucić!


***


Dziwne zjawisko dziś. Małż poszedł po obiedzie do łazienki i za chwilę woła: - Boję się! Lata tu pełno robali!


Nie tyle robale to były, a osy! Chyba z piętnaście sztuk! Skąd się tam wzięły?! Tłukł muchobijką, wciągał w odkurzacz, udało się niechcianych lokatorów pozbyć. Niemniej zagadka pozostała nierozwiązana. Czyżby wyszły z kratki wentylacyjnej?... I czy wydostała się cała tamtejsza populacja? Wchodzę co jakiś czas, do tej pory spokój. Ale czujność należy wzmóc!


***


Będąc nieuleczalnym społecznikiem, dałam się dziś namówić obecnej dyrekcji szkoły do udziału w pracach komisji socjalnej. W charakterze rzeczniczki emerytów. Zmobilizował mnie fakt, że poprzednie władze szkoły zaczęły z nami brzydko pogrywać. Oraz to, że dwa ,,filary'' trzyosobowej dotychczas komisji stanowią osoby będące moimi odwiecznymi wrogami! Może być wesoło... Bo ja jestem ,,niespotykanie spokojny człowiek'', ale akurat na te panie mam alergię. Jak na wszystkich, których rączki garną li i jedynie ku sobie.


A przy okazji mam takie pytanie - jeśli w zakładzie pracy liczącym ok. 20 osób jest słownie jeden przedstawiciel danego związku zawodowego, to czy rzeczywiście jego obecność w komisji jest uzasadniona? Przecież w takim przypadku osoba ta reprezentuje wyłącznie swoje własne interesy! I taki właśnie przypadek mamy...


wtorek, 1 lipca 2014

Obiecane przepisy

I. Carbonara wg przepisu szefowej naszego Koła Gospodyń.


Na patelni wysmażyć do postaci chrupkiej boczek pokrojony w kostkę (na pół kilo makaronu ok. 20 dkg). Na drugiej udusić na oleju lub klarowanym maśle kilka cebul pokrojonych w piórka. Połączyć oba składniki, dolać dobre pół szklanki białego wina wytrawnego. Gdy wino odparuje, zalać całość śmietanką 36 %, pogotować moment. Wymieszać z ugotowanym al dente makaronem (najlepiej penne, czyli rurki), posypać tartym parmezanem, ewentualnie udekorować bazylią lub kolendrą świeżą.


Moc kalorii, ale naprawdę pycha!


II. Mój indyczy biust konkursowy.


W zasadzie podstawą dania może być i schab, i szynka wieprzowa. Nawet efekt lepszy. Jednak w przypadku piersi z indyka czas duszenia krótszy, a i zdrowotny walor większy.


Pierś kroimy w plastry, oprószamy jarzynką, pieprzem, słodką papryką. Można też dodać nieco ostrej, jeśli ktoś woli bardziej pikantną wersję. Plastry obsmażamy  na patelni, by się zrumieniły i zamknęły pory. Przekładamy do garnka. Dodajemy na kilogram mięsa cztery pokrojone w ósemki spore cebule i calutką paczkę kminku. Podlewamy wodą i dusimy, aż mięso będzie miękkie.


Teraz najbardziej pracochłonny moment. Mięsko trzeba wyjąć i dokładnie oczyścić z cebuli i kminku, które to składniki wracają do sosu. Cały sos przecieramy pracowicie przez sito. Można też zblendować, ale wtedy jednak kminek będzie w daniu widoczny. Sos zabielamy 12-procentową kwaśną śmietaną.


Danie najlepiej smakuje z kluskami gotowanymi na parze i zasmażanymi buraczkami. Zapewniam, że kto nie wie, że w sosie był kminek, nawet się nie domyśli! Znam osobiście wielu kminkofobów, którzy kochają tę postać mięska...


***


Jeśli chodzi o recepturę pozostałych ,,naszych'' dań-laureatów - tortu bezowego i ryb z Motławy, na razie nie mam kontaktu z autorkami. Ale co się odwlecze...



Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...