wtorek, 30 czerwca 2015

Post bardzo ,,prowincjonalny''

Żałuję bardzo, że mazurskiego cyklu Katarzyny Enerlich nie poznałam przed naszym ostatnim wyjazdem. Przewodnik to też wprawdzie pomoc w odkrywaniu okolic, ale kudy mu tam do tego, co opisuje wspomniana autorka.


Pozycje do przeczytania wybieram w zasadzie na ebooks4me na chybił-trafił. Czytam zawarte na stronie streszczenie i albo się zanęcam, albo nie. Na pierwszą książkę pani Katarzyny natknęłam się właśnie przypadkiem. Był to przyjemny bardzo kryminał z akcją umieszczoną w Toruniu. Toteż zaczęłam szukać innych pozycji autorki i tak dotarłam do cyklu ,,Prowincja pełna...''. Pełna różności! I to jakich...


Można się totalnie zakochać w Mazurach ,,na niewidzianego''. Ileż tam tajemnic, niezwykłych miejsc z przedziwną historią, zakątków wręcz zaczarowanych... I to wszystko w okolicach, które parę dni temu mieliśmy w zasięgu ręki!


Niezwykle to smaczna lektura. W przenośni i dosłownie, bo naszpikowana niczym dobry pasztet słoninką licznymi przepisami kulinarnymi. W czwartek spróbuję wyprodukować ,,smalec z fasoli'', bo bardzo go jestem ciekawa.


Pierwsze czytanie w moim przypadku to zwykle gonitwa pośpieszna za fabułą. Drugie dopiero to odkrywanie wszelkich detali i ,,smaczków''. Wczoraj skończyłam ostatni (choć chyba niekończący cyklu) siódmy  tom. Teraz zrobię ze dwa tygodnie przerwy i... zacznę od początku. Tym razem  będę notować. Z jednej strony przepisy, z drugiej wszystkie miejsca ,,zaczarowane''. A za rok pojedziemy znów na Mazury i odwiedzimy tyle tych zakątków, ile się da...


***


Z innej beczki...


Sześć lat temu, na 55-te urodziny, dostałam cztery krzaczki róż. W doniczkach. Wszystkie jednakowej wielkości, a raczej ,,małości''. Jedna biała, dwie czerwone i jedna intensywnie różowa. Biała nie przetrwała, kwitła jeszcze następnego roku, potem padła. Czerwone trwają, osiągnęły mniej więcej pół metra wysokości, kwitną, owszem, ale bez szaleństw. Jedna ma kwiaty w dwóch odcieniach czerwieni -  karmazynowe i purpurowe. Natomiast ta różowa (od Asi-Srebrzystej) to po prostu cudo! Ogromny krzew, rozłożysty, zdrowiutki, mszyce się go nie imają praktycznie. W tej chwili co rano napawam się widokiem i aromatem morza kwiatów. Róże nie są moimi szczególnymi faworytkami w ogrodzie, ale ta akurat stoi na najwyższym podium!


Rok temu za stosunkowo ciężkie pieniądze nabyliśmy sobie pomarańczową różę na ,,patyku''. Wypuściła wtedy raptem ze trzy kwiaty przez cały sezon... A teraz jest na wykończeniu! Liście schną, mimo intensywnego podlewania i nawożenia, pączka ani jednego. Za to  mszyce hasają równo, choć opryskuję co i raz.


Jakoś nie mam nabożeństwa do tych ,,patykowych'' roślin. Moja ,,normalna'' czarna porzeczka ma się świetnie, natomiast patykową trapi jakaś choroba, liście się zwijają itp. Oprysk nie pomaga. Owoców nawet sporo, ale dojrzewają ze sporym opóźnieniem i nierównomiernie...


 

 

niedziela, 28 czerwca 2015

Po konkursie i bez dwupsa

Bilbo dziś odwieziony. Prosto na lotnisko, by stęsknionych właścicieli powitać... Nie był absolutnie kłopotliwy, niemniej dwa tak spore zwierzaki na naszych czterdziestu paru metrach stanowiły tłok.


Od rana uwijałam się w kuchni, by i ciasta Małżowi do pracy wytworzyć, i potrawę na konkurs przygotować. Wczoraj upiekłam biszkopt pod galaretkę i postanowiłam też zacząć produkcję kotlecików inaczej trochę niż zwykle. Tak sobie wyobraziłam, że może będą lepsze, gdy je rozklepię, przyprawię i przełożę na noc cebulą i czosnkiem.


Mimo, że talerz zafoliowałam, gdzieś wdała się widać nieszczelność, bo po godzinie lodówka cała równo zalatywała intensywnie cebulą! Trochę mnie to zaniepokoiło...


Dziś, gdy zdjęłam z talerza folię, woń cebuli wprost porażała! - Chyba przyjdzie się wycofać z konkursu - pomyślałam. Ale nic. Usmażyłam, sos pomarańczowy zrobiłam, nawet dodałam na koniec masełka, by konsystencja była aksamitna.  Tak zawsze radzi pan Okrasa. Sos wyszedł rewelacyjnie, ale kotlety? Cebulowe!


No trudno, nie stchórzę - stwierdziłam. Zawieźliśmy potrawę umoszczoną w podgrzewaczu, zapaliłam pod naczyniem świeczuszki i wyszliśmy na podwórko. Po chwili pan w stroju ludowym podchodzi do mnie i pyta: - To pani ma takie kotleciki w podgrzewaczu? - Tak, ja, a dlaczego pan pyta? - Bo to naczynie właśnie pękło... Ale niech się pani nie martwi, może to na szczęście?


No ładnie! Pierwszy raz użyte, kupione za wcale niemałe pieniądze... A jakby coś mnie wczoraj tknęło, bo postanowiłam w naczyniu położyć same suche kotleciki, a do sosu kupiłam specjalnie malutką sosjerkę, by też zmieściła się pod pokrywką. Dzięki temu sos ocalał i danie było kompletne.


Jury podjęło pracę, a uczestnicy, kibice i goście tradycyjnie obejrzeli część artystyczną. Bardzo zresztą przyjemną. Po godzinie mniej więcej jurorzy wychynęli, a przewodniczący wygłosił przemowę. Pod hasłem ,,nie ma to, jak produkty lokalne, owoce TEJ ziemi''. I podkreślił, że takie właśnie zostały ocenione najwyżej. - Aha! - myślę sobie. - Ani migdały, ani pomarańcze to nie są raczej żuławskie ziemiopłody, więc kicha...


Rzeczywiście - sukcesu zeszłorocznego nie powtórzyłam, ale udało się jednak na podium stanąć. Na zaszczytnym, trzecim miejscu! Mimo antyregionalności i cebuli...


Rok temu nasze KGW reprezentowane było dość licznie, bo chyba było nas siedem w różnych kategoriach. Tym razem poza mną zgłosiły się tylko dwie koleżanki. Iza z nalewką z lipy i Beatka z zapiekanką z kaszy gryczanej oraz maleńkimi ciasteczkami o wdzięcznej nazwie ,,florentynki''. Wszystkie wróciłyśmy ,,na tarczy''. Iza otrzymała wyróżnienie za nalewkę, a Beatka zachwyciła jury absolutnie florentynkami! Przebiła torty, tarty, muffiny i co tam jeszcze było... Bo też ciasteczka rzeczywiście były przepyszne! A z czym? Z ,,lokalnymi'' płatkami migdałowymi!!!


Uczciłyśmy potem nasze sukcesy szampanem i... już obmyślałyśmy, z czym by tu za rok.




czwartek, 25 czerwca 2015

Zwykłe dni

Spokojny tydzień, jeśli nie liczyć pewnych jednak stresów związanych z psim dwupakiem. Dziś Bilbo już o ósmej rano stanowczo życzył sobie na dwór, a w dodatku miał jakieś kłopoty, bo namiętnie żarł trawę i ,,bulgotał''... Śniadania odmówił, psimi przysmaczkami nie dawał się zwabić do domu, sąsiadka wyszła (jak ja, w szlafroku), próbowałyśmy psiaka osaczyć. Niestety, był szybszy. W końcu udało mi się go z zaskoczenia złapać za obrożę... Potem już był spokój, zaczął jeść i wszystko do normy wróciło.


W firmie Małża powróciła zarzucona onegdaj tradycja pod tytułem ,,na imieniny stawiamy ciasto''. A Piotra i Pawła w poniedziałek. Niedziela to dzień konkursu kulinarnego ,,Niebo w gębie''. Do południa muszę zrobić konkursowe danie, potem wziąć udział w imprezie. Zajmie to też parę godzin. Zamierzałam po powrocie popełnić dużą blachę szarlotki z własnych jabłek. Bo to łatwe, proste i zawsze wychodzi.


Tymczasem moje ślubne szczęście dziś mi oznajmiło, że dwaj ostatni solenizanci przynieśli po kilka rodzajów wypieków. Wprawdzie z cukierni, bo to kawalerowie z dala od mamuś, ale... - Zrobisz mi CHOCIAŻ dwa? - zapytał, patrząc jak  kot ze Shreka.


I co ja w tej sytuacji? Najpierw mu powiedziałam dokładnie, gdzie ma najbliższą od miejsca pracy cukiernię, ale potem, oczywiście, skapitulowałam. I tak sobie myślę, że najłatwiej mi będzie upiec w sobotę biszkopt, a w niedzielę rzucić nań owoce i zalać galaretką. Przestudiuję jeszcze swoje przepisy i babcino-mamine z zabytkowego już zeszytu. Może znajdę natchnienie?...


***


Dziś próbowałam wytworzyć syrop z kwiatów czarnego bzu. Nasłuchałam się bowiem ostatnio o  dobroczynnym działaniu owego eliksiru. Niestety, zapach gotującego się wywaru zdecydowanie mnie odrzucił! Dziwne, same kwiaty pachną przecież przyjemnie... Dobrze, że zaczęłam od małej próbki. Pozostanę przy soku z dojrzałych owoców. Też pachnie specyficznie, ale nie ohydnie...

środa, 24 czerwca 2015

Jakoś idzie...

Psiaki ustaliły priorytety. Jest nieźle, do momentu, gdy zaczynają synchronicznie ujadać w obliczu realnego lub wyimaginowanego ,,wroga''. Bo to czasem jeż się pojawi na przykład, straszny potwór!


Era dotychczas niemal całe dnie spędzała na tarasie. Bilbo jako mieszkaniec dziesiątego piętra z mini-balkonem, niekoniecznie... Więc się tak snują, a ja za portiera robię. Dzisiejsza noc jest pierwszą, gdy gość w domu, a gospodyni na tarasie leży. A ja mam wreszcie święty spokój!


***


Skoroświt się dziś zerwałam, bo zebranie w gminie. Temat - nasza wymarzona świetlica! Jesteśmy drugą wsią w gminie pod względem liczebności mieszkańców, a zapuszczeniśmy cywilizacyjnie, że hej... Projekt już jest, został dziś poddany małym przeróbkom, pobłogosławionym przez panią Wójt. Dziewczyny mi obiecały, że czterdziestą rocznicę ślubu będę mogła urządzić tamże. Za dwa lata... Oj, oby!


***


Asia z Miśkiem raczą się Neapolem z przyległościami. Mówią, że bardzo gwarno i wszędzie pranie wisi! Oraz że po angielsku nie bardzo... Ale wino wszędzie pyszne... Dziś do jakiegoś wulkanu się wybierali!


***


Wczoraj, podczas urodzin Ani dowiedziałam się, że gdy się robi nalewkę z truskawek, owoce powinny w niej przebywać góra trzy dni. W przeciwnym przypadku nalewka nabiera gorzkiego smaku. A moje truskawy już leżakują ponad dwa tygodnie. Sprawdziłam organoleptycznie - żadnej goryczki! Niemniej jednak odcedziłam... Owocki skonsumujemy podczas Piernikaliów! W towarzystwie czereśni... Choć te odcedzę dopiero za jakieś trzy tygodnie.


***


Postaram się jutro lub pojutrze zebrać kwiaty czarnego bzu. Na syrop lub kolejną nalewkę. Kwiaty jeszcze niczego sobie... Choć podobno już  o tydzień za późno.  Namiar jeszcze do Basi F. na zielone orzechy do nalewki zdrowotnej, by żołądkowe zmory przepędzić! Orzechówka jest  po prostu  ,,iber ales"! Wypróbowałam kilkakrotnie...



poniedziałek, 22 czerwca 2015

Psy 2

Od dzisiejszego wieczora do niedzieli mamy zdublowany zwierzostan. Asia z Zięciem rano odlatują do Neapolu. Bilbo na ,,komornym'' u nas...


Trochę mnie przeraża opieka jednoczesna nad naszą staruszką i nadto żwawym młodzianem. Nie wiem, czy ,,owczarek sopocki'' będzie mnie słuchał, czy nie wypuści się nagle na wieś w poszukiwaniu przygód. Poza tym do niedawna potrafił się niepostrzeżenie wydostać z tarasu przez prześwity w deskach.


Wszelkie psie zabawki musieliśmy pochować, by nie było pretekstu do walk. Kiedy w maju Era rezydowała u Asi, właśnie batalia  o zabawkę zaowocowała konfliktem, w wyniku którego dziecko me zostało zaatakowane. Inna sprawa, że Aśka niepotrzebnie między wojujące zwierzaki wkroczyła. Tego się nie robi!


Erę wypuszczam na dwór mniej więcej co dwie godziny, by mieć gwarancję, że w domu nie zagości ,,kałuża''. Nasza starowinka schodzi dostojnie z trzech schodków tarasu, następnie wykonuje maksimum  dziesięć kroków, sika i wraca jak bumerang. A jak zachowa się Bilbencjusz? Jest jeszcze kwestia labradora od sąsiadów z naprzeciwka. Jakoś się nie pokochały z naszym gościem. Będę musiała mieć oczy dookoła głowy...


Stres do siedemnastej, dopóki nie  powróci Małż, gwarantowany...


***


Najszybsze w mojej ,,karierze'' wsiowej poetki zlecenie dziś zrealizowałam. Zadzwoniła ok. południa M. z komunikatem, że na jutrzejsze urodziny jednej z najaktywniejszych i najmilszych Grabinianek potrzebny wierszyk. Gdyby nie  mój ukochany ,,Indeks a tergo'', chyba bym nie dała rady. Co to takiego? To specyficzny słownik, ułożony według końcówek wyrazów, czyli istna kopalnia rymów!


Przy okazji mam pytanie: czy Andzia jest też zdrobnieniem od Anny? Bo mam wątpliwości. Niby w ,,Ani z Zielonego Wzgórza'' tak nazywał pannę  Shirley znienawidzony przez bohaterkę nauczyciel... Andzia pojawiała się też w opowieściach mojej Babci z okresu prosperity. Była ta niewiasta  babciną służącą do wszystkiego. Ale jak brzmiało jej oficjalne imię, nie wiem...


Anna, Anka, Ania, Aneczka, Anula, Anusia - tyle form imienia sobie skojarzyłam. Czy są jeszcze jakieś?...


sobota, 20 czerwca 2015

Triumwirat, czyli banda trzech

Weekend zakończył pewien etap w działalności naszego KGW. Dobytek Koła trafił ze strychu Matki pod nową strzechę. Oj, nazbierało się tego przez cztery lata! Głównie z nagród zdobytych tu i tam. Ciężarówki było trzeba, by przewieźć...


Przy okazji zostały też wyjaśnione kwestie sukcesji na czas rocznego ,,urlopu'' Matki Przełożonej. Nie było łatwo, bo choć podobno osób niezastąpionych nie ma, to jednak chętnych na schedę zabrakło. Ale w końcu A. zaproponowała salomonowe rozwiązanie. Zamiast jednej Gospodyni-Szeficy - trójca. Którą, jak wiadomo, sam ,,Boh ljubit''.


K. została osobą odpowiedzialną za sprzęty. M. zajmie się finansami. Gdy B. nie zdecydowała się na rolę łączniczki-powiadamiaczki, czyli skrzynki kontaktowej, coś mnie podkusiło i zgłosiłam gotowość. Bo przecież ja bym za Koło w ogień nawet...


Jak się nam sprawdzi ta ,,trójwładza'', nie mamy pojęcia. Skojarzyłam sobie od razu sytuację, gdy Małża zdymisjonowano z funkcji dyrektorskiej, a jego bardzo liczne obowiązki też rozdzielono między trójkę. Firma wciąż działa, więc może to i dla nas dobry znak? Przeciążona Matka tymczasem odsapnie, sił nabierze, by za rok znów dowództwo objąć.


***


Jutro silna reprezentacja Koła bierze udział w festynie ,,Na ludowo i sportowo'' w Kartuzach. Mam nadzieję, że znów wrócą z nagrodami. Waham się, czy jechać w charakterze kibica. Chwilowo nie bardzo mamy z Małżem ochotę na wyjazdy, niejaki przesyt  podróży samochodem odczuwamy...


***


Piątek wykorzystałam, by sobie utoczyć krwi przed kontrolą u pani kardiolog oraz na wizytę w ZUS-ie. Złożyłam wniosek o ponowne przeliczenie emerytury w związku z nową ustawą o korzystniejszym przeliczniku okresów opieki nad dziećmi. Niechby wpadło dodatkowe parę złotych, w końcu niedługo role się w naszym stadle odwrócą i to ja zacznę utrzymywać Małża... Skóra mi cierpnie na myśl o tym! Żegnajcie podróże duże i małe, niedzielne obiadki poza domem co dwa tygodnie, atrakcje rozmaite insze. Co użyjemy, to do końca kwietnia przyszłego roku... Oczywiście tylko wtedy, o ile dziś namaszczona  przez Prezesa przyszła pani premier Sz. nie dotrzyma obietnicy wyborczej. Bo jeśli tak, to jeszcze szybciej się nam ukróci nasze dotychczasowe dolce vita.



czwartek, 18 czerwca 2015

Prosto z Mazur. I troszkę z Podlasia

,,Hej, Mazury, jak wy cudne!'' - nuciłam sobie w drodze powrotnej, a i parę razy w trakcie. A szczególnie cudne przed sezonem, choć ma to plusy dodatnie i ujemne. Bo ludzi jeszcze mało, ale przez tę porę to  i owo na głucho zamknięte...


Domek nasz, z Zatoce Kal koło Węgorzewa, malutki był niczym dla skrzatów. Ale i my nie olbrzymi, więc dało się funkcjonować. W zasadzie było to pół domku, przez ścianę mieliśmy za sąsiadki kilka gimnazjalistek. W pozostałych dwóch bliźniakach rezydowała reszta dzieciarni płci obojga. Razem coś ponad 20 sztuk, bardzo głośnych i nadmiernie używających ,,wyrazów''.


Opiekunowie tej czeredy zajmowali się głównie sobą oraz przyjmowaniem gości. Nastolatki były zostawione samym sobie, nie organizowano im  żadnych zajęć. Dziwne podejście... Na moich zielonych szkołach dzieciarnia miała codziennych przeżyć ,,po kokardy''. Po dwudziestej dzieci padały jak muchy...


Nic to, na szczęście spędzaliśmy większość czasu poza ośrodkiem. Zwiedzając, co się dało, np. hitlerowskie bunkry (brr!!!), śluzy Kanału Mazurskiego, okoliczne miasteczka (Ryn, Giżycko), zamki, mosty (w tym jeden bardzo ciekawy - zwodzony most obrotowy w Giżycku) itp. Zaliczyliśmy też  minirejs statkiem wycieczkowym po Mamrach oraz dwugodzinną wyprawę małą łodzią wiosłową przez Święcajty - w roli niestrudzonego wioślarza wystąpił Małż! Ja w charakterze  sternika wydawałam polecenia typu: - Bardziej w lewo, trochę w prawo..


Pogoda nie była typowo letnia, poniedziałek i wtorek chłodny, choć słoneczny, tylko środa naprawdę czerwcowa. Mimo to trochę się opaliliśmy.


Dane mi było skonsumować przepyszne kartacze w ,,Zajeździe pod Kasztanami'' w miasteczku Ryn i zupełnie bezpłciowe okonki w ,,Gościńcu u Kalicha'' w Węgorzewie. W poszukiwaniu produktów regionalnych dokonałam w Giżycku super idiotycznego wyczynu. Wlekliśmy się w upale z ledwo żywą Erą ponad 2,5 kilometra do wytwórni sękaczy, bo chciałam nabyć takie naj,najprawdziwsze. Po drodze jakieś bóle mnie dopadły w okolicy lędźwi, ledwo lazłam, ale przecie cel wydawał się szczytny... Po czym okazało się, że dokładnie to samo można było kupić w pierwszym lepszym sklepie w Węgorzewie!


Dziś, jako że Zatokę Kal musieliśmy opuścić już przed jedenastą, postanowiliśmy ruszyć  jeszcze w stronę Podlasia i skorzystać z okazji, by na żywo zobaczyć moją od kilku lat telefoniczną przyjaciółkę - Ewę.


Po dwóch godzinach (z przystankiem w Ełku, gdzie odbyliśmy piękny spacer promenadą nad miejscowym jeziorem i wypiliśmy pyszną kawę w Jazz Klubie ,,Papaja'') dotarliśmy na... koniec świata. ,,Ziuta'' (GPS) pokazała, że tu kończy się cywilizacja  dokładnie pod szkołą Ewy.


Podziwiam serdecznie dziewczynę, która na ponad 20 lat zakopała się w takim punkcie. Naprawdę, szacun!!! I nie dziwię się, że co weekend uciekała stamtąd na drugi koniec kraju.


Na zakończenie bardzo, bardzo miłej wizyty Ewa wskazała nam dobre miejsce na obiad w pobliskim Grajewie. Rzeczywiście było smacznie, szybko i niedrogo. A potem już gnaliśmy, co koń mechaniczny wyskoczy, do domu! W drodze ze dwa razy złapała nas totalna ulewa. Marzyliśmy, by i u nas popadało... I rzeczywiście! Na tarasie bardzo mokro, co prawda nieproszeni goście w postaci kwiatów kasztanowca zaściełają równo taras, ale co najważniejsze - wszystkie  rośliny przetrwały! Nic nie uschło...




sobota, 13 czerwca 2015

Proszony obiad

Vox populi, vox dei, więc skoro prosiliście,  unaocznię, co jutro podam moim gościom.


Zupa-krem z białych warzyw została ugotowana na ćwiartce z kurczaka, a w skład zasadniczy weszły: dwie spore pietruszki, cukinia bez skórki, prawie cały seler i 5-6 sporych ziemniaków. Ponieważ po niemal godzinie gotowania smak był raczej bezpłciowy, dodałam jeszcze kalarepkę. W końcu też prawie biała. Przyprawy: naturalna jarzynka, pieprz, lubczyk suszony i płaska łyżeczka imbiru. Zaprawiłam zupkę dwoma serkami topionymi, a na koniec wcisnęłam jeszcze sok z połowy cytryny. Podam z posiekanym koperkiem i mini-grzankami. Marzy mi się jeszcze na środek każdej porcji taki bekonowy chips, ale bekonu nie posiadam, może się coś uda z szynki szwarcwaldzkiej...


Na drugie danie kotleciki z przepisu znalezionego na opakowaniu z Lidla. Z czterech pojedynczych piersi kurzych wycinam kotleciki, rozklepuję, posolę, popieprzę. Potem każdy w mąkę, jajko i płatki migdałowe (jakieś 150 g). Przyklepać trochę trzeba, by się przykleiły. Smażę na maśle klarowanym, usmażone odkładam do garnuszka, by nie wystygły. Do resztek na patelni wlewam sok wyciśnięty z 3-4 pomarańczy. Gotuję chwilę, by się sos zredukował. Potem na kilka minut wrzucam do sosu połówki winogron bez pestek i podduszam.  Dodatkiem będzie puree z ziemniaków i selera oraz miks sałat.


Deser robi Asia, nie ujawniła mi, co to będzie. Niespodzianka!


Kotleciki zgłosiłam kwadrans temu na konkurs kulinarny 28 czerwca. Może się uda zdobyć jakieś laury?...


***


Jestem już prawie spakowana na poniedziałkowy wyjazd. Pogoda zapowiada się dobra dla nas-staruchów. Nie za gorąco, ale i nie za chłodno. W sam raz na spacery lub zwiedzanie. Ewentualnie na łódki...

czwartek, 11 czerwca 2015

Wątpię...

... bym została fanką kuchni tajskiej w wersji ,,made in Poland''.


Z własnej winy, co uświadomiła mi Asia parę godzin temu. Nie mam bowiem śmiałości, by się w restauracji awanturować. Taka trauma od dziecka. Mama i Babcia niemal w każdym odwiedzanym przez nas w dzieciństwie lokalu urządzały pyskówki. Że kotlet twardy, ziemniaki za zimne, buraczki niesmaczne itp. A ja się zawsze wtedy okropnie wstydziłam... I mam wrażenie, że Tato też.


W poleconej przez córcię restauracji nad Motławą pewnych dań, na które mieliśmy ochotę, nie było. Więc np. zamiast pieczonych sakiewek z mięsem zamówiliśmy pierożki ze szpinakiem. To akurat było całkiem smaczne. Na danie główne Małż wybrał to, co polecała Asia, czyli kurczaka z orzechami i ryżem. I trafił dobrze, bo uszczknęłam co nieco. Mnie natomiast zgubiła chęć zaoszczędzenia.


Wybrałam sobie makaron sojowy z warzywami i jajkiem, jedno z najtańszych dań. W menu obok potraw widniały ich fotograficzne portrety. W momencie, gdy przyniesiono mój talerz, nie skojarzyłam, że wygląda zupełnie inaczej niż na obrazku. Może dlatego, że za nic nie mogłam się dopatrzeć owego makaronu!


W burej wodzie pływały sobie stylem dowolnym: cebula (duuużo cebuli!), maleńkie fasolki, pieczarki (tajskie?), kawałki papryki, jakieś kiełki, fioletowe wodorosty, grzybki okrągłe ciemnobrązowe i coś dziwnego, co wyglądało jak gąbka. W środku tej burej kałuży ustawiono miseczkę ryżu. Jajka ni widu, ni słychu! Całość kompletnie bez smaku!


Obawy o nadmierną ostrość  potrawy rozwiały się jak dym... Moje typowe obiady pod tym względem zdecydowanie przodują. Bo smakują ,,jakoś'',  a nie ,,nijakoś''. A nie jestem Tajką.


I choć Małż usatysfakcjonowany posiłkiem, postanowiliśmy lokalu już raczej w przyszłości nie odwiedzać. Ja, prawdę rzekłszy, wyszłam głodna... W domu dojadłam ubytek kalorii truskawkami. Oraz dwoma małosolnymi ogórami...


***


W niedzielę wydaję proszony obiad. Dla dziecek mniejszych i rodziców Zięcia. W planie zupa-krem z białych warzyw, na danie główne kotlety z piersi indyczej w płatkach migdałowych  z sosem pomarańczowym i winogronami. Deser ma zrobić Asia. Cosik z mascarpone... Będzie lepiej niż w tajskiej knajpie?  No,raczej...



wtorek, 9 czerwca 2015

A co tam!...

Po każdym posiedzeniu naszej szkolnej komisji socjalnej gul mi skacze, a wiara w ludzie maleje. W dodatku jadu wylać publicznie nie mogę, bom tajemnicą związana niczym ojciec Mateusz. Ech!...


Na poprawę humoru mam dziewięć nowych lekturek i... kolejny późny debiut w perspektywie. Debiut tym razem gastronomiczny.


W pewnych kwestiach jestem zdecydowanie konserwatywna. M.in. w kuchni. Owszem, lubię zjeść lub przygotować coś nowego, jednak nigdy mnie nie pociągała kuchnia np. azjatycka. Ani sushi, ani te dziwne grzybki, ani glony. Nie zjem też za nic ostrygi, ośmiornicy czy nawet kalmara. Już chyba węża prędzej, podobno niezły...


Tymczasem Asia nas mocno motywuje, by z okazji rocznicy ślubu odwiedzić tajską restaurację nad Motławą. Nawet dziś zaproponowała konkretne dania, których próbowali z Michałem w jej imieniny dwa tygodnie temu. Ponoć pyszne...


Sister wielką jest admiratorką chińszczyzny i pochodnych. Ostatnio gust kulinarny mamy coraz bardziej zbieżny, więc może zagustuję?...


***


Tymczasem w niedzielę wyprodukowałam pierwsze tegoroczne przetwory. W ilości niezbyt wielkiej, ale zawsze.  Z truskawek. Oczywiście zaczęłam, jakżeby inaczej, od nastawienia nalewki. Potem sok do herbaty na zimę, pięć niedużych butelek, na koniec trzy słoiczki dżemu.  Przemysłowej produkcji nie zamierzam uskuteczniać, ale tak po troszku z każdego rodzaju letnich owoców cosik się wykisi...


Na pewno w tym roku nie upędzę ratafii. Jakoś przestała mi podchodzić. Zdecydowanie królować będą nalewki jednoowocowe, utwierdziły mnie w tym przekonaniu panie gospodynie ze stoiska obok nas na jarmarku w Oliwie, gdzie podegustowałam symbolicznie. Preferować będę małe ilości, za to różnorodne. Czereśnia, porzeczka czerwona i czarna, malina, wiśnia, jeżyna, aronia. Ta ostatnia po raz pierwszy z własnego krzaka, gdzie zapowiada się niezły zbiór! Jak dobrze pójdzie, to i borówka amerykańska, też osobista.


No i wreszcie ,,księżna Pigwa''. Tak się uwijały pszczoły i trzmiele przy większym krzaku, aż uszy bolały, a i tak skutek jak co roku - na małym krzaczorze owoców moc, na wielkim parę sztuk zaledwie...


sobota, 6 czerwca 2015

Fajny weekend

Jeszcze się wprawdzie nie skończył, ale na jutro zero planów. Tylko wylegiwanie się na tarasie...


W Boże Ciało pewnego rodzaju areszt domowy. A to z tej przyczyny, że wracając w środę z pracy, Małż zaliczył kapcia. Bez sprawnego zapasu strach się wypuszczać na polskie drogi, wiadomo. Zwłaszcza te boczne, które lubimy najbardziej. Więc w piątek raniutko do wulkanizatora.


Zdecydowaliśmy się  po śniadaniu na wyjazd niedaleki, w miejsce, o którym słyszałam od lat, ale jakoś okazji nigdy nie było. Arboretum (czyli ogród dendrologiczny) w Wirtach, w pobliżu Starogardu Gdańskiego, godzinka i troszkę od grajdołka. Szkolna dziatwa tam bywała, ale jakoś nigdy się na opiekunkę wycieczki nie załapałam. A zresztą co mnie tam kiedyś obchodziły rośliny?...


Pogoda ładna, nie za gorąco, w sam raz na długi spacer wśród drzew. I to jakich drzew! Teren rozległy, pięknie utrzymany przez miejscowe nadleśnictwo. Aż dziw, że wstęp kosztuje symboliczne dwa złote. Nawiasem mówiąc, w piątek akurat było całkiem za darmo.


Nie byłam w stanie oderwać oczu od monstrualnych rododendronów, jeszcze większych niż te na Dolnym Śląsku! Znaczna część  jeszcze w stanie pełnego rozkwitu. Do tego ogromne, dwu-trzymetrowe  azalie w takiej gamie kolorów, że oczy nie nadążały chłonąć. Odurzający zapach wielobarwnego kwiecia...


Dalej drzewa. Liściaste, iglaste, mozaika z całego świata, z przewagą Azji i Ameryki Północnej. Największe wrażenie zrobiły na nas daglezje, tak wysokie, że choć zadzieraliśmy głowy, czubków nie sposób było dostrzec. Rozbawiły ,,cyprysiki groszkowe'' - z nazwy maleństwa, w rzeczywistości niezwykle potężne drzewa.


Szalona rozmaitość świerków i sosen, niektóre rachityczne wręcz nieboraki, inne rozłożyste, z fantazyjnie poskręcanymi konarami, mnóstwo odmian żywotników - od krzaczków po naprawdę wielkie okazy z potężnym pniem.


Historia arboretum liczy sobie ponad 150 lat. Dziś to m.in. źródło pozyskiwania nasion gatunków zagrożonych. Niesamowite miejsce...


***


Wieczorem zrobiliśmy sobie na tarasie ognisko w naszym super-grillu. Wszak drzewa ze ściętego zimą jesionu (do podziału między współlokatorami) mamy, a mamy... Trochę wiało, kręcił się dym, lazł w oczy, ale wytrwaliśmy z półtorej godziny. Przy piwku i koreczkach.


Dziś cosobotnie zakupy, m.in. kwiatowe, bo już bratki kresu dożywają. Więc kilka begonii, cynii i kolejna surfinia, tym razem intensywnie różowa.


A po południu ,,odhaczenie'' listy obecności na dwunastym już Blues Festiwalu w Gdyni. Nie opuściliśmy dotąd ani jednego, poza pierwszym! Miło było znów spotkać stałych bywalców gdyńskiego Blues Clubu, przybyli też nasi prywatni przyjaciele. Na koniec obowiązkowa kawa w ,,Caffe Mariola''. To miejsce, które pamiętam niemal od dziecka. Na Polance Redłowskiej. Na lody do ,,Marioli'' chodziło się od zawsze. Kawa nie jest tania, ale chyba  zdecydowanie najlepsza w Trójmieście...


***


Tu muszę zaznaczyć, że po raz pierwszy od lat dwudziestu z hakiem, Małż nie poszedł do pracy w piątek po Bożym Ciele. Zwykle sądził, że firma bez niego w tym dniu polegnie. A tu się okazało, że niekoniecznie... Cieszy mnie ta zmiana podejścia w przededniu małżowej emerytury! Jeszcze tylko 10 miesięcy... O ile Prezydent-Elekt nie dotrzyma słowa. Bo jeśli tak, to mój Osobisty już za niecałe dwa miesiące zostanie się za emeryta!



czwartek, 4 czerwca 2015

Dawno o jedzeniu nie było...

Porwana przykładem dziecięcia młodszego staram się jeść racjonalniej i zdrowiej. A przede wszystkim częściej, po garsteczce może niekoniecznie jednak...


Na stare lata odkryłam szparagi. Nie sądziłam, że są takie smaczne. Zapiekam sobie w piekarniku, pod koniec przykrywając mozarellą, której do niedawna nie cierpiałam. A okazała się  całkiem ,,zjadliwa''.


Drugi wynalazek zaczerpnięty od Asi to sałatka z ugotowanego al dente brokuła z dodatkiem świeżego ogórka, rzodkiewki i odrobiny fety. Pychota!


Obiady jadamy z Małżem oddzielne, czasem tylko zbieżność występuje. Czasu mam dość, by dwojako gotować.


Podstawą śniadań i kolacji jest chudy twaróg, mieszany ze szczypiorem, rzodkiewką i jogurtem. Nie nudzi mi się jakoś, bo to danie ulubione od zawsze. Tyle, że kiedyś zamiast jogurtu była śmietana...


Najbardziej brak mi na co dzień sera koziego lub żółtego, ale czasem pozwalam sobie na dwa-trzy cienkie plasterki. W charakterze wisienki na torcie... W nagrodę, gdy waga drgnie! A czasem drga...


Pomiędzy posiłkami głównymi żywię się kiwi, pomarańczami, grejpfrutami i kwaśnymi jabłkami. Te ostatnie rozgotowuję z odrobinką miodu. Na szczęście truskawki już coraz tańsze, więc teraz zastąpią zagraniczne frukta. I przy okazji zapoczątkują tegoroczną produkcję nalewek!


Aha, pochłaniam też ogromne ilości małosolnych ogórków, którymi pachnie całe mieszkanie! Dziś chyba z osiem sztuk zaliczyłam. Czy to już uzależnienie?... Nawet jeśli, to nie z tych najgroźniejszych.


Co z wagą? Otóż na razie bez wielkich rewelacji, ale zawsze dwa kilo mniej! Marzą mi się jeszcze trzy do zrzucenia. Wtedy zmieszczę się w kilka ulubionych letnich ubrań... Ot, choćby w dżinsowe spodnie do kolan. Lub zielono-czarną tuniczkę, której jeszcze nigdy na sobie nie miałam.


Do wyjazdu na Mazury pewnie nie zdążę wykonać planu. Za to do sierpniowych Piernikaliów? Jak się zacietrzewię... ,,Jak się uprę, każdy wie, nie przeonaczy nijak mnie''!




wtorek, 2 czerwca 2015

Że tak powiem: ,,teraz Polska!''

Małż od lat rozbija urlop na niedługie odcinki. Pięć dni w maju, pięć w czerwcu, 3-4 w sierpniu na Piernikalia i dwa pełne tygodnie we wrześniu. Majowy odcinek już za nami, zabraliśmy się w weekend za planowanie czerwcowego.


Mnie się marzyła ,,ściana wschodnia'', dokładniej południowo-wschodnia. Tereny dotąd nieznane - Lublin, Zamość, Łańcut, może też Drohiczyn. Ale nie chcemy wykorzystywać nadmiernie Asi i Michała w opiece nad Erą, więc musieliśmy wziąć pod uwagę podróż z psem. Niby coraz więcej pensjonatów i hoteli na czworonoga się zgadza, ale nasz okaz z nieszczelną ,,hydrauliką'' byłby jednak problemem nie lada.


Więc pozostają domki, gdzieś w lesie i nad wodą. Szukaliśmy, szukaliśmy i, po odrzuceniu Kaszub jako zbyt bliskich i znanych, zdecydowaliśmy się na Mazury. Małż nie zna w ogóle krainy, ja od dziecięcia też nie bywałam. Czerwiec jeszcze raczej nie nadmiernie zatłoczony, może być sympatycznie.


Wczoraj wieczorem zabukowaliśmy chatkę typu ,,Brda'' i  dokonaliśmy przelewu. Szkoda, że nie da się zaklepać również  pogody... Z dwutygodniowego pobytu przed wieloma laty w okolicach Rucianego-Nidy zapamiętałam bowiem właściwie tylko jedno: DESZCZ! Lało, mżyło, kapało lub siąpiło nieustannie...


Tak więc niedługo na osobiste oczy ujrzę jezioro Mamry, bo na wschodnim brzegu tegoż będziemy rezydować. Cztery kilometry od Węgorzewa, gdzie pewnie będziemy jeść obiady. Mam też cichą nadzieję, że może już się w lasach jakieś pierwsze grzybki pokażą...


Na wypadek niepogody totalnej chciałabym załadować jakieś lektury do mojego e-Zygusia. Tymczasem znów jakieś niespodzianki na e-books4me. Każą wpisywać hasła, których nie sposób odczytać! Ani okiem gołym, ani uzbrojonym w okulary, ani przez  lupę. Nic to, autem jedziemy, można i lektury tradycyjne spakować!


Przed wyjazdem jeszcze czeka nas parę wydarzeń muzycznych. Od piątku do niedzieli Blues Festiwal w Gdyni, w środę dziesiątego dyplomowe koncerty uczniów Asi na Akademii. I jeszcze gdzieś w tzw. ,,międzyczasie'' muszę sobie krwi utoczyć do badania, bo po powrocie jadę  na przesłuchanie do pani kardiolog...


A jedenastego stuka nam 38 lat pożycia! Nie do wiary... Podobno kochać współmałżonka po tylu latach to już kazirodztwo. Na szczęście niekaralne. Jeszcze...:)


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...