niedziela, 27 listopada 2016

Jak wyrzut sumienia...

... siedzi naprzeciwko mojego wyjścia na taras biało-szara kotka. Przyklejona pyszczkiem do szyby. Na zewnątrz zimno, duje wiatr, co chwilę śnieg na zmianę z lodowymi kuleczkami. A zwierz siedzi i łypie na mnie. Niech sobie myśli, że jestem wredna małpa, nie wpuszczę do domu za nic! Wiem, że ma parę miejsc wokół domu, gdzie może się schronić, nie wymusi na mnie niczego...


Chyba wreszcie  zrozumiała, bo już jej nie widzę?...


***


Przeglądałam sobie niedawno wpisy sprzed kilku lat, z czasu, gdy mieszkaliśmy w Gdyni. Podjęłam wtedy cztery bezskuteczne próby opisania, jak kiedyś wyglądała w domu impreza pod tytułem pranie! Za każdym razem maszyna mi ten opis uniemożliwiała. Postanowiłam więc po latach wrócić do tematu...


W naszym zakładowym bloku na każdej z trzech klatek ostatnie mieszkanie na najwyższym (czwartym) piętrze, przeznaczone było na pralnię. Na klatce wisiał grafik, w którym sprawiedliwie przydzielano każdej z dwunastu rodzin trzy dni w miesiącu na owo przedsięwzięcie.


Tu młodszym Czytelnikom uświadamiam, że historia dotyczy czasów na tyle zamierzchłych, iż nie było jeszcze ani automatycznych pralek, ani suszarek itp. Dlatego comiesięczna akcja pranie była rzeczą poważną i logistycznie niełatwą.


W pierwszym od wejścia pralniczym pomieszczeniu mieściły się dwa wielkie i głębokie zlewy, w których większe sztuki typu pościel, firanki i ręczniki wstępnie się namaczało. Naprzeciwko stał ogromniasty kocioł, śmiało mogło się tam zmieścić np. kilkoro niedużych dzieci. W tym diabelskim urządzeniu odbywało się gotowanie pościeli. Wsypywało się niebieską farbkę, która, ku memu zdumieniu, działać miała wybielająco. I mieszało się to wszystko co i raz olbrzymią drewnianą jakby łychą.


Potem porcjami wszystko lądowało w pralce ,,frani''. Każdy lokator miał swój oznakowany egzemplarz. Zadaniem moim i Sister, gdy już podrosłyśmy,  było najczęściej wyżymanie ,,upioru'', często czynność naprawdę upiorna w przypadku większych sztuk, np. poszew na kołdry. Materiał się zbrylał, trzeba było wręcz się uwiesić na korbie wyżymaczki, by osiągnąć pożądany efekt...


Powyższe czynności trwały przez dwa popołudnia. Potem następowało wieszanie urobku. Trzeciego dnia należało wysuszone pranie zebrać i przekazać klucze następnym z kolejki...


Dacie wiarę, że przed momentem zgasło światło? Byłam pewna, że piąte podejście do tematu zakończy się fiaskiem. Ale jakoś szkic ocalał. Na wszelki wypadek kończę więc, bo wichura szaleje i w każdej chwili przerwa w dopływie energii może zagościć na dłużej...


 

 

 

środa, 23 listopada 2016

Niech się już ten listopad skończy!

No, nie lubię go i już! Bo to i pogoda raczej paskudna ( choć było kilka ładnych dni ostatnio), i jakoś tak wszystko pod górkę idzie. W dodatku jakaś tendencja do większej strachliwości mi się pojawia. Ot, wczoraj na przykład.


Chciałam przed wyprawą do Gdańska zadzwonić do Asi, by zapytać, jak przebiegła ciążowa wizyta u pani doktor. Jako że komórka szaleje w kwestii zasięgu, chwyciłam stacjonarny. A tam mi się wyświetla, że o 6.01 dzwonił Pierworodny, a o 6.04 Madzia. O tej porze spałam oczywiście, ze stoperami w uszach, bo buczenie pieca nocą słychać. Nie dziw więc, że telefonów nie słyszałam. Ale, u licha, skąd alarmy o takiej porze?! Ani chybi coś się stało i to z gatunku niedobrych. Ciśnienie w górę, dłonie drżą...


Opanowałam się jakoś i dzwonię do Córci. A ta prawie z płaczem mi mówi, że z wizyty nici, bo panienka-rejestratorka zapisała nie ją, a inną osobę o tych samych danych. A w ogóle pokój, gdzie doktor przyjmuje w remoncie, a poza tym pani i tak... nie ma!


Przy okazji dowiedziałam się, że Madzia już przede mną do Asi dzwoniła, jako żywo zainteresowana stanem błogosławionym dziecięcia, więc z tamtej strony raczej nic złego się nie zdarzyło. Pozostał Szymon. Dzwonię więc i pytam, czy się Boga i PiS-u nie boi, że mnie napada w środku nocy i straszy. - Ja do ciebie nie dzwoniłem - on na to. - Nie kłam, synu, bo mi się tu wyświetliłeś! - drążę temat. - Aaa, to chyba wiem. Budzik sobie o szóstej przestawiałem i pewnie mi się mimowolnie kliknęło do ciebie...


No tak, wyjaśnienie proste, a że ja się ,,mimowolnie'' stresu nabawiłam, to już tylko efekt uboczny... Ale tak właśnie miewam w listopadzie. Myśli czarne, szklanka do połowy pusta. Pierwszego grudnia wszystko mija...


Mam nadzieję, że wraz z listopadem minie też moje zaziębienie, które trzyma już czwarty tydzień. Jeszcze z czasów przedpiecowych. Czego ja już nie próbowałam... Inhalacje, nacieranie kamforą, oklepywanie pleców (Małż), picie majeranku, wdychanie oparów cebuli, czego tam jeszcze nie było! Baniek chyba tylko. A katar trwa i ma się świetnie, kaszel też nie ustępuje.



niedziela, 20 listopada 2016

Weekendowe atrakcje

Dziecka większe od jakiegoś czasu marzyły o małym odpoczynku od potomstwa i spędzeniu kilku godzin sam na sam. W sobotę zaoferowaliśmy gotowość opieki nad Stasiem i Sebą. Przyjechaliśmy po czwartej, młodzi się szybko zebrali i pomknęli ku chwilowej wolności...


Małż jeszcze na godzinkę wyskoczył do Asi, by pobrać niepotrzebny im mebelek, w sam raz do naszej odgruzowanej piwnicy. Godzinę po tym, jak wrócił, usłyszeliśmy zza okna jakiś huk...


Może nie biegiem, ale wyszliśmy na zewnątrz, a tam w ogrodzie dwa domy dalej słup ognia! Płonęło auto, jak nas poinformował przebiegający przechodzień. Po dość długiej chwili zjawili się strażacy pożarni i rozpoczęli akcję gaśniczą...


Wnukowie, kompletnie niezainteresowani zamieszaniem, tkwili przy swoich laptopach. Sebastian na wieść o pożarze zareagował słowami: - Aha! Na pewno! Dziadek mnie oszukuje... Jednak poproszony o podejście do okna uwierzył, gdy zobaczył strażaków.


Gdy wrócił Szymon z Hanią, też nie bardzo chcieli uwierzyć, że mieliśmy podobne ,,atrakcje''...


Dziś z kolei dzwoni do mnie nasza kołobrzeska Halinka. - Słuchaj, martwię się o naszą Maryśkę (poznańską). Dzwonię od dwóch dni, nie odbiera, nie oddzwania, nigdy się tak nie zachowuje, może coś się stało?


Tu sobie uprzytomniłam, że naszą ostatnią rozmowę w czwartek późnym wieczorem coś nagle przerwało, a gdy próbowałam oddzwonić, Marysia nie odbierała... I udzielił mi się częściowo strach Hali. - Poczekajmy do wieczora - zaproponowałam - Marysia często w weekendy sędziuje zawody pływackie, wtedy ma wyłączony telefon.


Hala się zgodziła, ale za chwilę znów dzwoni. - Ja jednak się boję... Moja przyjaciółka ze Szwecji też tak dwa dni nie odbierała, a potem... No, wiesz, znaleźli ją sąsiedzi, martwą.


Matko kochana! Tu już się włos ostatni mi na głowie zjeżył, szczególnie, że nasza wspólna przyjaciółka od zawsze chora ,,na wszystko''. A i wiek po temu, by coś się mogło nagle wypieronić. - Dzwoń do Ani! (córki) ! - zarządziła Hala. - Ja nie mam do niej numeru.


Zadzwoniłam. Ania specjalnie się nie przejęła, ale obiecała, że spróbuje. Po chwili telefon: - Mama odebrała, ale zaraz się rozłączyła!


Uff! Znaczy żyje! Kamień z serca. Potem krótki sms: ,,Padam z nóg, idę spać, zadzwonię jutro''. Więc ani chybi sędziowanie było...


Taki to weekend miałam!


piątek, 18 listopada 2016

,,Chciało się Zosi jagódek''...

... a Zgadze słoiczka z borówkami do herbaty.


Po dłuższej nieobecności wybraliśmy się z Małżem do Makro. Standardowe zakupy tamże to m.in. ulubiony ser ślubnego - Edam Rycki (cały blok), mięsiwo, papierowe ręczniki i owe borówki właśnie.


Przy kasie pani już niby wszystko wklepała, po czym pyta: - Tam był jeszcze jakiś słoik, prawda? - Owszem, z borówkami - odrzekliśmy unisono.


W momencie wyjścia Małż zarządził: Ja pcham wózek, ty sprawdź, czy nam czegoś nie naliczono podwójnie. Co jakiś czas faktycznie sprawdzamy taką możliwość. I rzeczywiście, borówki zdubeltowane na rachunku. Więc w tył zwrot, powrót do kasy!


Pani kasjerka się sumitowała i kajała, gdy nagle pojawił się młodzian z ochrony i wytknął nam, że wróciliśmy do sklepu nielegalną drogą... Bo w przypadku opuszczenia sklepu powinniśmy celem reklamacji udać się od ,,frontu'', nie od tyłu. Jednak pani od reklamacji nas ,,ułaskawiła''. Wyszłam sobie na zewnątrz. Czekam, czekam i czekam... Małż nie wraca!


Wreszcie jest! Idzie i kwiczy radośnie. - Co Cię tak bawi? - pytam. - No, bo po zwróceniu pieniędzy pani nie zamierzała mi oddać słoika. Musiałem się stanowczo upomnieć. I usłyszałem komplement: ,,ale pan czujny!''...


Czy w tej sytuacji może dziwić fakt, iż po spożyciu herbatki ze wspomnianymi borówkami dopadła mnie zgaga-gigant?...


***


Tak dziś ładnie było do piętnastej, że nawet nieco popracowałam w moim zapuszczonym ogródku. Wyeliminowałam ostatnie balkonowe rośliny, poobcinałam, co do obcięcia było. Jutro może jeszcze  rozprawimy się z liśćmi. A potem ,,szychta'' u wnuków, bo się dziecka większe wypuszczają do Filharmonii...



wtorek, 15 listopada 2016

Niepewność

Asia nieco narzeka, że znajomi, szczególnie płci żeńskiej, rozmawiają z nią ostatnio wyłącznie o kwestiach związanych z ciążą, porodem i opieką nad niemowlakiem. I z trudem dają się zwekslować na inne tory. Jakby nadciągające nieubłaganie macierzyństwo stało się jedynym sensem istnienia dziewczyny...


Ostatnio padło hasło ,,szczepić, nie szczepić''. Akurat w tv usłyszałam, że za szczepieniami jest w tej chwili ok. 65%  ankietowanych rodaków. Dużo to czy mało?...


W przypadku mojego potomstwa (aktualnie 35 i 31 wiosenek) rzecz nie podlegała dyskusji. Obowiązywał kalendarz, jak kto przegapił termin, ścigano listem poleconym z groźbą kary pieniężnej. Raz czy dwa z powodu choroby musiałam szczepienia lekko przesunąć. I tyle!


Czy się wtedy ktoś zastanawiał nas sensownością? Osobiście nie spotkałam żadnej matki poddającej szczepienia w wątpliwość. Owszem, rozmaite mity na temat metod leczenia maluchów pokutowały, jednak nie w tej kwestii akurat.


Ciekawa jestem, skąd się wzięła ta nagła niechęć współczesnych rodziców? Nie jestem znawcą tematu absolutnie, nie znam argumentów przeciw. Asia być może w naszej rozmowie czekała na jakąś radę ,,starej matki'', nie odważyłam się. Małż tylko przytoczył wyczytane gdzieś ostatnio informacje, że w Szwecji, gdzie przeciwników szczepień jest szczególnie dużo, odnotowano niedawno ogniska kilku ,,archaicznych'' chorób, m.in. polio.


Szczepić, nie szczepić? Oto jest pytanie!


sobota, 12 listopada 2016

Takie tam znów...

Wygląda na to, że ciepełko w domu mnie blogowo rozleniwiło. Ale to nie całkiem tak...


Sporo się dzieje, lepszych i gorszych spraw. Nie dojrzałam jeszcze do wyłożenia kawy na ławę, bo sama nie wszystko ogarniam. Niewątpliwie życie potrafi zaskoczyć!


***


Zrobiliśmy sobie dziś z Małżem wieczór ku czci nieodżałowanego Leonarda Cohena. Na Youtubie znaleźliśmy polski program sprzed niemal czterdziestu lat pt. ,,Pieśni miłości i nienawiści'', z wczesnymi balladami Mistrza. Wśród wykonawców m.in. Maciej Zembaty, Andrzej Poniedzielski, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Ela Adamiak, młodziutka Kora (nie do rozpoznania!), cudowny Roman Wilhelmi w roli narratora. Z sentymentem obejrzeliśmy, dziwując się czasem, jak to się zmieniły obyczaje w  telewizji. Bo czy to dziś np. do pomyślenia, by pokazać sporą gromadkę niedużych dzieci w gęstych oparach tytoniowego dymu?


Miłośnikom Cohena polecam serdecznie, by też odgrzebali program...


***


Piec działa bez zarzutu (odpukać!), ale pożera paliwo w tempie iście sprinterskim. Wiedzieliśmy wprawdzie, że nowe ogrzewanie będzie droższe od węglowego, ale nie do tego stopnia. A przecież jeszcze nie ma mrozów! Oby ta zima lekką była, w przeciwnym razie przyjdzie wybierać: jeść czy grzać?:)))






niedziela, 6 listopada 2016

Ciepło...

Nasze obawy, że winni oberwania bojlera pojawią się dopiero w poniedziałek, okazały się niesłuszne. Panowie przybyli w sobotę, dokonali oględzin, zamocowali zbiornik ponownie, tym razem poprawnie (chyba?),i stwierdzili, że chyba piecowi nic poważnego się nie stało.


Jednak kilkakrotna próba uruchomienia pieca nie powiodła się. Niby nie pojawiał się żaden komunikat, że coś nie tak, ale urządzenie zdecydowanie strajkowało. Tak z godzinę trwały bezowocne próby. Nagle to nie fachowcy, a Małż wpadł na przyczynę niepowodzeń. Po prostu jakiś ważny czujnik był zalany. Wystarczyło kilkanaście minut z użyciem mojej suszarki do włosów, by piec ruszył z kopyta! Pracuje spokojnie  już ponad 30 godzin...


Można się teraz cieszyć takimi drobnymi sprawami jak fakt, że masło z maselniczki daje się smarować, a nie kroić, a ręcznik w łazience jest ciepły i suchy, a nie obleśnie wilgotny... Szczęście po prostu!


Przyzwyczajeni przez ponad trzy tygodnie do chłodu w mieszkaniu, czujemy się wręcz ,,przepieszczeni'' temperaturą rzędu 21 stopni! I trudno przywyknąć do tak gorącej wody z bojlera, Małż się wieczorem nawet z lekka oparzył. Do tej pory gorąca woda występowała tylko w określonych porach, czyli wtedy, gdy korzystaliśmy z drugiej taryfy prądowej...


***


Pan ,,piecowy'' poinformował nas o możliwości ubiegania się o częściowy zwrot kosztów naszej grzewczej rewolucji. Z racji przejścia na model ekologiczny. Chyba jednak nic z tego nie wyjdzie. Wgłębiłam się wczoraj w przepisy dotyczące zagadnienia i ... widzę ,,ciemność''. Tak czy siak zadzwonię do gminy i zasięgnę języka. Nie ukrywam bowiem, że inwestycja jest kosztowna...


piątek, 4 listopada 2016

Fatum?...

Jeszcze moment, a uwierzę w jakieś siły nieczyste...


,,Już'' około dwudziestej pierwszej nastąpił rozruch pieca. Rano fachowcy z pierwszej ekipy zlikwidowali przeciek, po południu nadjechał pan ,,rozpalacz'', cztery godziny przepracował, wszystko zaczęło działać. Zaczęło...


Grzejniki rozgrzewały się pomalutku, ale systematycznie. Około dwudziestej trzeciej były już nawet gorące. Temperatura w mieszkaniu zdążyła osiągnąć 19 stopni, upał prawie. Woda w ,,piecowym'' bojlerze też osiągnęła przyzwoity poziom, Małż się w tej nowej wodzie umył , położył, ja zasiadłam do komputera.


Dokładnie o północy usłyszałam potężny huk. Jakby z piwnicy. Obudziłam ślubnego. Zszedł na dół, po chwili wrócił, blady jak ściana i oznajmił: - Bojler spadł i uszkodził część pieca!


No, nie zacytuję, jakie potem padły słowa pod adresem montażystów. Ale możecie się domyśleć przecie. Co teraz? Kolejne dziesięć tygodni czekania?... Nieźle nam obojgu ciśnienie podskoczyło.


Czy naprawdę solidne zamocowanie stulitrowego bojlera  jest wyczynem ponad siły polskiego ,,fachowca''?


Coś się wyraźnie uwzięło na nas... A zima tuż-tuż!

czwartek, 3 listopada 2016

Fachowcy

Brygada trzyosobowa do spraw montażu pieca przybyła w środę z opóźnieniem zaledwie ,,akademickim'' i zabrała się raźno  do pracy. Zaczynając od pierwszego śniadania, oczywiście. Troszkę porobili, po czym okazało się, że czegoś brak, więc nastąpiło śniadanko numer dwa, w oczekiwaniu na transport reszty (,,Jaki bojler? Nic nam nie wiadomo, my od pieca jesteśmy!'')


Po ośmiu godzinach bez kwadransa panowie się ewakuowali. Dziś dotarli ponownie, bojler się znalazł. Za to znów zabrakło kilku elementów, które miał dostarczyć sam najgłówniejszy Szef. Więc znów śniadanie, itp. Szef się pojawił, ale zapomniał dwóch pozycji z listy, więc ponownie do Tczewa, a brygada (zredukowana do dwóch panów) kolejny posiłek... W tzw. ,,międzyczasie'' wybyłam do doktora. Po powrocie zastałam niby gotowy montaż wszystkiego, co trzeba. Ale... Pół godziny później Małż oznajmił, że piec ewidentnie cieknie!


Rano ma przybyć serwisant od producenta, by po raz pierwszy piec uruchomić, uregulować co trzeba, poinstruować użytkownika  itp.  Taka procedura.  Podejrzewam, że cieknącego urządzenia nie tknie. Czy fachowcy zdążą usterkę usunąć? Czy w ogóle przybędą, skoro teoretycznie robotę skończyli? Czy posiadają ,,moce przerobowe'' na piątek? Oto jest pytanie! A raczej kilka pytań...


Ponieważ trzymałam się konsekwentnie z daleka od zamieszania, spytałam Małża, czy brygada wyrażała chęć sprzątania po sobie na bieżąco. - Niby tak - odrzekł zapytany. - Ale jak mi jeden próbował wjechać mopem w kupę gruzu, stanowczo podziękowałem!


Czy jutro po południu będę mogła wyziębiony kuperek do ciepłego grzejnika przytulić? Who knows?...





 

 

wtorek, 1 listopada 2016

Przyznaję się bez bicia...

... że nieco sprzeniewierzamy się od dwóch lat tradycjom rodzinnym w związku ze Świętem Zmarłych. Z pełną premedytacją omijamy bowiem dwa groby...


W jednym z nich spoczywa siostra Mamy ze starszą córką, w drugim szwagier maminy  ze starszym synem. Dopóki Mama jeździła z nami, oczywiście i tam kładliśmy wiązanki i znicze. Oba groby bardzo daleko od wejścia na cmentarz, z czasem coraz trudniej było tam Mamie wędrować, ale dzielnie dreptała.


Małż i Asia nie mieli okazji poznać cioci, wujka i moich kuzynów. Nie, trochę skłamałam, Małż widział wujostwo raz, na naszym weselu. I nie ma z tego dnia dobrych wspomnień, podobnie jak ja.


Dwa lata temu zdecydowałam, że dlaczego mam odwiedzać groby ludzi, których nigdy nie lubiłam, z którymi praktycznie nic mnie nie łączyło, a jeśli cokolwiek ze sporadycznych  kontaktów pamiętam, to same niemiłe chwile. Niby wiem, że o zmarłych albo dobrze albo wcale, jednak w tym przypadku ,,dobrze'' jest niemożliwością. Więc pozostaje ,,wcale''.


Na tym samym cmentarzu pochowano moich dwóch ukochanych przyszywanych wujków, chrzestnych naszych, Sister i mojego. To była ,,prawdziwsza'' rodzina, choć nie krew z krwi... I tam na pewno co roku zajdziemy! Póki sił starczy. A potem, o czym jestem przekonana, zastąpi nas Asia, bo też bardzo kochała tych dwóch uroczych starszych panów, zapalonych brydżystów...



Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...