czwartek, 26 lutego 2015

No i...

... nie tylko rozdwoić się przyjdzie na sobotę, ale i roztroić! Bo doszła jeszcze jedna okoliczność...


Podczas koncertu Asi dotarła do nas smutna wieść o śmierci ostatniej ciotki Małża. Pogrzeb w sobotę o 11.30 w okolicach Kościerzyny. By podołać wszystkiemu, Paweł mój musi odwołać wizytę u urologa, niestety... I kolejny miesiąc (albo dłużej) będzie czekał na następną.


To będzie naprawdę hardcorowy dzień! Żeby wszędzie na czas zdążyć, trzeba będzie się nieźle sprężać... Wsadzonki żywnościowe na imprezę Asi muszę zrobić już jutro, bo o wolnej godzince w sobotę można  w tej sytuacji zapomnieć. Byle zdążyć do Ewy na 16-tą... Bo tam powinniśmy być w punkt!... A jeszcze jakiś kwiat nabyć i trunek? Śmigło w siedzenie! I turbodoładowanie...

środa, 25 lutego 2015

A życie sobie płynie jako ten strumyk - z wolna...

Lubię taką naprzemienność dni zupełnie zwyczajnych, zgodnych stuprocentowo z harmonogramem emerytki, z dniami niosącymi coś nowego. O ile to nowe jest pozytywne, oczywiście.


Ostatnio jakoś sporo tych mniej sztampowych dzionków. Bo na przykład kolejne 3 dni będą dość emocjonujące. Jutro jedziemy na koncert Asi, dawno na żadnym nie byliśmy, chyba od końca lata, więc frajda. W piątek emocje zupełnie innego typu - zebranie wiejskie i wybór sołtysa. Na takim zebraniu zawsze jest ciekawie - mieszkańcy mają rozmaite pretensje do władzy gminnej, władza się wije jak piskorz, coś mgliście obiecuje, czasem zapiera się, że ,,nieprawdą jest jakoby'' itp. Potem wybór sołtysa. Ciekawy, o ile jest więcej niż jeden kandydat. Na końcu wybór Rady Sołeckiej, czasem tacy się zgłaszają ochotnicy, że nie wiadomo - śmieszne to czy straszne...


A w sobotę stajemy niemal wobec konieczności sklonowania się. Bo nakłada się 60-tka mojej przyjaciółki ze studiów (i zarazem chrzestnej Asi) oraz 30-tka naszej córci. Na szczęście impreza u starszej z jubilatek zaczyna się po południu, a młodszej raczej dopiero po ,,Wiadomościach''. Jakoś to pogodzimy, tyle że jeżdżenia sporo, bo pomiędzy trzeba wrócić spod Gdyni do domu, odsikać Erę, zabrać co nieco z konsumpcji i wracać znów do Gdyni. W nagrodę mamy nadzieję na dobrą zabawę!


***


Ważność dowodów się nam kończy 29 marca. Więc trzeba wyrobić świeże dokumenty. Zdecydowaliśmy się na nową formę dowodu. Zatem oczywiście najpierw do fotografa. Im starsza jestem, tym większy to stres... Ale trudno, jak mus, to mus! Zdjęcia jak do paszportu, więc kamienna twarz itp. Aby nieco osłodzić sobie spodziewany efekt, poprzedziłam wizytę u fotografa dwoma kwadransami u fryzjera. W myśl zasady - skoro z  gębą już nic nie zrobisz, to miej choć na głowie jakiś ład!


Trochę mi się to czkawką odbiło, albowiem panią fotograf na tyle dekoncentrowała moja asymetryczna fryzura, że ustawianie trwało i trwało. Nic to! Najważniejsze, że procedura już poza mną. I muszę stwierdzić, że nawet aktualne zdjęcie podoba mi się nieco bardziej niż to sprzed dekady. Może dlatego, że jednak tych kilogramów mniej... A i porządek na głowie swoje zrobił.

niedziela, 22 lutego 2015

Pornobiznes i buty

No, koniec świata! Jeszcze mnie życie potrafi zaskoczyć...


Otwieram dziś pocztę mailową, a tam na pierwszym miejscu tekścik: - I TY możesz zostać gwiazdą porno! Skorzystaj z okazji!


Przyznaję, że się oplułam z radości. Bo  mam dość bogatą wyobraźnię! Więc jak sobie zwizualizowałam ewentualne igraszki na ekranie z sobą w roli głównej, to padłam. Nic mnie tak nie ubawiło od czasu, gdy elektroniczną pocztą zachęcano mnie do przedłużenia penisa.


Koleżanka, z którą potem rozmawiałam przez telefon, rzuciła od niechcenia: - Wiesz, a może to byłby sposób na dorobienie do nauczycielskiej emerytury? Przemyśl jeszcze...


Chyba jednak już przemyślałam. Kariery nie budjet!


***


Gdy wiosna zanęci ciepłym wiaterkiem, budzi się we mnie nieodparta ochota na wzbogacenie szafy. Tym razem naszła chęć na nowe buty, takie na ,,po zimie''. Nawiasem mówiąc z ogromnym żalem pożegnałam się w piątek z ukochanymi przez 3 sezony kozaczkami w kolorze brudnego różu. Niestety, dożyły kresu. Już nie było żadnej możliwości reanimacji. Odbyłam w nich ostatni spacer przez Grajdołek, po czym niemal ze łzami w oczach wrzuciłam do kosza na śmieci. Na śmieci! Moje ukochane obuwie!!!


W sobotę w naszym powiatowym Pruszczykowie pozerkałam tu i tam na wiosenne pantofle. Ale, jak to w przypadku moich mało arystokratycznych stópek, jak ładne, to za wąskie. A jak dobre, to paskudne.


Wieczorem wrzuciłam w wujka Googla hasło ,,obuwie na szerokie stopy''. W ciągu godziny obejrzałam kilkaset propozycji. Feeria barw i fasonów, jeno nic prawie dla kobity w moim wieku...


W niedzielę nie bywamy generalnie w placówkach handlowych, ale tym razem zaniosło nas do Gdańska, bowiem wizytujące nas w sobotę dziecię zostawiło torebkę z dokumentami, kluczami, prawem jazdy itp. Mus było odwieźć.


Postanowiłam skorzystać z okazji i obejść stoiska obuwnicze w Madisonie. Jest ich tam ładnych parę sztuk. Z wyższych i niższych półek. Od Ecco i Ryłki po CCC.


Coraz to spotykałam ,,znajomków'' z poprzedniego wieczoru. Namierzyłam się, namarudziłam, nawybrzydzałam, jedne buty u Ryłki akurat nawet były wygodne, ale jakieś takie ,,trumienne'' w wyrazie.


W końcu na ostatnim piętrze wkroczyliśmy do jednego z tych tańszych sklepów, zapomniałam nazwy, coś na ,,R''. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to cud piękności fioletowe kozaki! Ruszyłam ku nim jak w transie. - Przecież chcesz buty na wiosnę! - zaapelował do rozsądku mego (ha, ha!) Małż. - Niczego nie chcę, chcę te kozaki! Bo one prawie jak te wyrzucone. Taki sam fason, obcas i też tak nienachalnie ocieplone...


Niestety! Nie było mojego rozmiaru, buuu...


Nie wyszłam jednak z niczym. Może bez euforii, ale ze sporą dozą zadowolenia. I z niewielką ujmą dla portfela. Butki w kolorystyce zupełnie mi dotąd obcej, beżowo-brązowe, z przewagą beżu.  Na koturnie. Bardzo przypominają mi parę, jaką wiele, wiele lat temu Tato przywiózł Mamie z podróży służbowej do Włoch. Może dlatego się na nie zdecydowałam?...






 

piątek, 20 lutego 2015

Gdy zamykają się drzwi...

Nie znam się, niestety, na blogowej i komórkowej etykiecie, co wyszło ostatnio w związku z nieszczęsnymi wykrzyknikami. Muszę jakiegoś poradnika w sieci poszukać, by się dokształcić. Ale...


Może to kwestia nie najwyższej samooceny, ale gdy napotykam blog z odmową uprawnień, jest mi przykro. Biorę to zawsze za krok skierowany jakby bezpośrednio w moją stronę. Szczególnie, gdy jest to taki blog, który dotąd uważałam za zaprzyjaźniony. Zaczynam analizować bez końca, czy może czymś uraziłam właścicielkę, może coś chlapnęłam niechcący? Bo wiem, że czasem zanim pomyślę, to już kliknę.


W realnym życiu tylko raz spotkałam się z taką sytuacją, kiedy rzeczywiście  zatrzaśnięto przede mną drzwi. Nie jest to miłe wspomnienie, wciąż gdzieś tkwi w pamięci i uwiera jak kamyk w bucie, choć od zdarzenia minęło 40 lat... Kiedyś tu pisałam o owej niefortunnej wizycie u dalekiej ciotki ze stolicy.


Sama nigdy dotąd bloga nie ograniczałam. Jeśli o czymś pisać nie chcę, nie mogę lub nie powinnam, nie piszę. Jedną bolesną nauczkę dostałam i starczy. O mało nie skonfliktowałam się niepotrzebnie na długi czas z Synową. Uczę się na błędach.  Kiedyś nawet chciałam stworzyć drugi blog, bardziej osobisty. Ale doszłam do wniosku, że mam wystarczająco wielu przyjaciół, by omawiać właśnie  z nimi te  kwestie nieco  drażliwsze. Bez upubliczniania...


Czasem bardzo ręka świerzbi! Ot  choćby dziś, po krótkiej wizycie w szkole. Bo tam wciąż się kotłuje. I temat byłby jak ta lala . Ale zmilczę, dla dobra ogólnego, wszak nigdy nie wiadomo, kto zasiądzie po drugiej stronie monitora. A póki co, nie pałam chęcią do wizyt w sądach!


Tatko przecież  też zawsze  powtarzał: - Choćby cię smażyli w smole, nie mów, co się dzieje w szkole!


***


A za trzy dni trzecia rocznica odejścia Taty...






środa, 18 lutego 2015

Punkt widzenia a punkt siedzenia

Ta współzależność jest zdecydowanie prawdziwa. Choć często odbierana jako zjawisko negatywne. Tymczasem to nie jest do końca tak.


Jeżeli byłe dziecko zmienia się  w rodzica, trudno żeby dalej zachowywało się po szczeniacku. Ani otoczenie tego nie zaakceptuje, ani potomstwo. I tylko kłopoty pewne.


Nie powinno też nikogo dziwić, gdy kolega z pracy awansuje, staje się naszym szefem i zaczyna wymagać. Nie powinno, a dziwi nierzadko. Bo z jakiej racji nagle? Prawie każdy zna takie przypadki z autopsji. Z moich wszystkich dyrektorów ponad połowa najpierw była mniej lub bardziej bliskimi kolegami. W dwóch przypadkach to byli wręcz przyjaciele ,,od serca''...


Dylematy ,,widzeniowo-siedzeniowe'' od jakiegoś czasu przeżywała i Asia. Trudno jej było przewartościować się z punktu widzenia studentki do asystentki. Duchem stanowczo więcej ma wciąż z uczennicy niż pedagoga.


Powoli, acz skutecznie, efekty zbytniego bratania się ze studentami zaczęły wydawać robaczywe owoce. Nadmierne zaufanie, tolerowanie zwyczajnego ,,olewania'', przymykanie oczu, bo ,,taki zdolny!'',czasem po prostu czysta naiwność mojego dobrego dzieciaka...


Ale to wszystko do czasu! W końcu miarka się przebrała i doszło do zmiany punktu widzenia na ,,właściwy'' z racji siedzenia. Popielcowa środa okazała się dniem przełomu!


Bardzo mnie to cieszy. Wiem, że Aśka raczej nigdy nie zasłynie na uczelni jako postrach i ,,siekiera'', ale może chociaż jako  malutki ,,toporek''?... Żeby artystyczne towarzystwo wiedziało, że u tej pani trzeba chodzić uczciwie na zajęcia, w terminie rozliczać się z zadań itp.


***


Tak się tu wymądrzam, a sama...


Przez wiele lat miałam ogromne problemy z utrzymaniem dyscypliny podczas lekcji, szczególnie w pierwszej szkole. Po każdej hospitacji dostawałam komentarz w stylu: lekcja świetnie przygotowana merytorycznie itp., ale proszę zadbać bardziej o dyscyplinę!


Niestety, nie umiałam podnosić głosu ani jakoś stanowczo działać w tej kwestii. Do pewnego dnia... Na zewnątrz budynku trwały prace przy tynkowaniu. Miałam lekcję z ósmakami. Okna otwarte, bo ciepło, prawie końcówka roku. I nagle przez jedno z okien pan ,,fachowiec'' zakrzyknął: - Ciszej tam, bachory, bo zaraz zawołam waszą panią!


Nie wiem skąd znalazłam w sobie nagle pokłady energii, ale ten zimny prysznic zaowocował! Na kolejnych 15 lat. Czyli do emerytury!



poniedziałek, 16 lutego 2015

Trochę kulą w płot

Chciałam odciążyć Małża, który wciąż jeszcze rewolucję komputerową przeprowadza, więc postanowiłam osobiście w tym roku wybrać miejsce na walentynkową kolację. Na trójmiejsko-okolicznym portalu prześledziłam ponad 100 propozycji. A priori odrzucałam te bardzo drogie oraz te mocno odległe terytorialnie.


Ponieważ rok temu w naszym powiatowym miasteczku spędziliśmy bardzo miły wieczór, uznałam, że nie ma po co jeździć ,,aż'' do Gdańska czy Sopotu, skoro i o krok od grajdołka może być sympatycznie. I wybrałam... O, ja naiwna!


Miejsce obroniło się li i jedynie serwowanymi daniami. W trzech czwartych, albowiem danie główne było najmniej atrakcyjne. Za to obsługa? Koszmar!


Rezerwując stolik podałam godzinę naszego przybycia oraz zestaw menu, które wybraliśmy. Dojechaliśmy co do minuty, jak to my, niepoprawnie hiperpunktualni. Pokazano nam stolik, po czym przez kolejne 10 minut nie działo się nic. Tłumu żadnego w lokalu nie było, broń Boże. W końcu podeszła pani kelnerka i wręczyła nam kartę dań. Nie bardzo wiedzieliśmy po co, skoro ustaliliśmy wcześniej cały zestaw. No ale nic to, przejrzeliśmy z ciekawości. ,,Już'' kwadrans później pani zainteresowała się nami ponownie. Poinformowałam, że przecież zaklepaliśmy sobie zestaw nr 2 i dodałam, że wybieramy białe wino. Poprosiłam też o herbatę. Po kolejnych 15 minutach dostaliśmy wino, chwilę potem i herbatki się doczekałam.


Od tego momentu minęło dokładnie 40 minut, po których to (i po zdecydowanej chęci pierzchnięcia!) pojawiła się przystawka. Doniosła ją nie ,,nasza'' kelnerka, lecz młoda osoba z kuchni, stawiając najpierw talerz przed Małżem (!). Zmilczałam, poprosiłam tylko mojego współbiesiadnika, by przy następnej dostawie zaznaczył, że najpierw powinna dostać potrawę kobieta.


Przystawka rozbroiła nieco  nasze niezadowolenie, bowiem była naprawdę bardzo, bardzo dobra. Trzy pierogi z łososiem i twarogiem, polane bardzo smacznym sosikiem. Estetycznie podane.


Czekając na zupę zauważyliśmy, że parze siedzącej za nami (nie walentynkowej) podawano dania w taki sposób, że gdy pan kończył swoje, partnerce dopiero dostarczano. No cóż, dobrze, że akurat my mieliśmy cztery razy to samo...


Na zupę czekaliśmy już niedługo, jak na panujące w lokalu zwyczaje, bo zaledwie 12 minut od zabrania talerzy po przystawce. Tym razem podawała kelnerka i zachowała standardy - dostałam zupkę jako  pierwsza. Znów coś bardzo dobrego. Mocno esencjonalny wołowo-drobiowy rosół z odrobiną cieniutkich paseczków warzyw (zapomniałam, jak się te paseczki nazywają) i trzema plastrami mięciutkiego mięsa kurzego.


No i danie główne. Opis potrawy bardzo zachęcający, ale wykonanie znacznie gorsze. Może dlatego, że my mało światowi? Okazało się bowiem, że jakoś nie lubimy... kasztanów. O ile to, czym nadziano kurzęcą pierś, rzeczywiście kasztanami było. Bawiąc w Paryżu nie mieliśmy okazji tego specjału spróbować, bo na Placu Pigalle oprócz ulewnego deszczu nie było nawet żywego ducha...  Bardzo proszę, jeśli ktoś z Was miał okazję spróbować, powiedzcie, czy to taka nieco słodka papka?


Dobre były podane do tej kasztanowej piersi małe kluseczki (gnocci?), ale polano je dziwnym w smaku sosem. Generalnie byłam już prawie najedzona po pierożkach i zupie, więc bez żalu zostawiłam połowę porcji. A kasztanową masę niemal w całości.


Na deser lody. Nie moja to bajka, ale raz w roku, gdy podane z ozdóbkami, mogę zjeść. Te akurat były znakomite! Za to kawa, którą sobie Małż zamówił na ostateczny deser - ohydna! Jak najgorsze wspomnienie z czasów kartkowych...


Śmiała się ze mnie Asia, gdy jej w przeddzień wyjawiłam nazwę lokalu. - Mamo, w życiu bym nie poszła do czegoś, co się nazywa ,,Kaskada smaku''! Może trochę racji miało dziecko?


Wrócę jeszcze na moment do Walentynek z poprzedniego roku. Wtedy sala była pięknie przygotowana na okoliczność, do kolacji przygrywał  na skrzypcach rosyjski artysta, stworzono po prostu atmosferę. Miałam prawo sądzić, że skoro ,,Kaskada..'' reklamuje się w internecie ze świąteczną kolacją, to się jakoś do niej przygotuje. Tymczasem prócz paru serduszek z napisem ,,I love you'' rozwieszonych tu i tam... Nic!



 

piątek, 13 lutego 2015

Baby, ach te baby...

... w liczbie ponad siedemdziesięciu!


Przepiękne spotkanie integracyjne KGW z całej gminy! Nas niemal 80. I jeden jedyny facet - didżej! Małolat zresztą.


Na stołach niczym na weselu z górnej półki. Stoły uginały się od dań. Gospodynie imprezy swoje przygotowały, reszta dostarczyła takoż  to i owo na ludowo! Nie sposób było popróbować wszystkiego...


Od dziewiętnastej do północy z górką. Tańce, hulanki, swawola. Naprawdę szacun!


Spotkałam co najmniej dziesięć byłych uczennic, obecnie aktywistek KGW. Bardzo miłe pogaduszki. Łezki pociekły... I mnie, i im!


Co i raz rozpoznawałam wśród obecnych  mamusie byłych uczniów. Też sentymentalnie.Jedne poznawały, inne udawały, że nie. Ot, taka karma. W końcu nie była to impreza ku mojej czci, nieprawdaż?


Moje osobiste  KGW liczy na to, że gdy już zostanie nam zbudowana świetlica, urządzimy imprezę, jakiej świat nie widział!!!


Obym doczekała...

środa, 11 lutego 2015

2Xw, czyli o wnukach i wykrzyknikach

Babcią w obowiązkach być to jak z tym tygrysem z ruskiego dowcipu: ,,i smjeszno, i straszno''! Na szczęście częściej ,,smjeszno''. I przyjemnie. Tak na 80 procent. Pozostałe 20 to te mniej wesołe chwile, szczególnie przy próbie zapakowania młodych obywateli do łóżek oraz podczas obiadów. Bo nie takie, jak u Mamy.


Tak czy owak sporo się o moich wnukach dowiedziałam przez te trzy dni z kawałkiem. Widujemy się niezbyt często, przeważnie na kilka godzin. A tu była obserwacja ciągła przez ponad trzy doby. Dużo można zobaczyć i usłyszeć. Zadziwić się niepomiernie, czasem zachwycić. Oraz do wniosków dojść. Rozmaitych.


Oczywiście oboje odetchnęliśmy z ulgą, gdy wczoraj wieczorem Pierworodny chłopców ewakuował. Ale dziś jakby czegoś w domu było brak... Zaczęliśmy sobie przypominać co ciekawsze momenty, cytować powiedzonka Stasia i Seby. Czyżbyśmy tęsknili?!


***


Z innej beczki...


Używam, a nawet nadużywam, znaków przestankowych. Wszelkich. Dobrze o tym wiem. Na przykład wielką miłością  darzę wielokropki. Nawet mi to kiedyś w tym miejscu wypomniano. Nie wzięłam połajanki do serca i dalej wielokropkowy ,,proceder'' uprawiam.


Wykrzykniki też lubię. Nie te, które coś nakazują, ale te wzmacniające emocje. Radość (,,Hurra!"), zadziwienie (,,O!"), zachwyt ( ,,Łał!!!"), przyznanie komuś absolutnej racji (,,No pewnie!") itp.



Wyznaję też starą zasadę, w myśl której po zwróceniu się pisemnym do kogoś, kończę zwrot wykrzyknikiem (,,Moja droga!", ,,Witaj, Mario!" itp.). Znacie to dobrze z moich komentarzy choćby.


Wobec powyższych wynurzeń zaskoczyła mnie wczoraj bardzo opowieść mojej Asi. W czym rzecz? Dziecię moje wysłało sms do matki jednej z uczennic. W wiadomości użyła Asia bodajże trzech wykrzykników. Pierwszy po ,,Pani B.!" Drugi na końcu, po słowie ,,Pozdrawiam!". Trzeci był gdzieś w środku, dla podkreślenia wagi przekazywanej informacji.


Podczas następnej lekcji pani Mama grzecznie, acz stanowczo, poprosiła Asię, by ,,nie traktować jej jak uczennicy''. Gdy córka ma oczy wytrzeszczyła w odpowiedzi, pani wyjaśniła, że tak właśnie odbiera owe nieszczęsne wykrzykniki. Jako rodzaj nakazu czy wręcz jakiejś formy reprymendy.


Asia zdurniała, ja, słuchając, też. A jeszcze bardziej się wstrząsnęłam, gdy Małż, któremu opowiedziałam historię, przychylił się do zdania owej Mamy!


I dlatego Was pytam, moi Drodzy: co Wy na to? Rzecz niby błaha, oczywiście. Ale mnie to jakoś spokoju nie daje...


P.S. Wspomniana Mama okrasza swoje wiadomości do Asi licznymi ,,buźkami''. Nie wiem, czy to istotne dla sprawy?

środa, 4 lutego 2015

Zapowiada się...

... ciekawy weekend i przyszły tydzień.


Co się odwlecze, to wiadomo! Wnukowie mieli być najpierw u nas 8 dni, potem wcale, teraz stanęło na trzydobówce - od wieczora w sobotę do wieczora we wtorek! W niedzielę spróbujemy ich gdzieś wywieźć, plan jeszcze niesprecyzowany. Ale ma być wycieczka!


Na wtorek wymyśliłam sobie przyśpieszony tłusty czwartek i spróbuję z ,,kuchcikami'' upiec pączki. Kuchnia powinna to wytrzymać, ja może też...


Potem dwa dni na zregenerowanie sił. Bo w piątek babski bal! Integracyjne spotkanie kół gospodyń z całej gminy. Podejrzewam, że będzie się tam działo, znając nasze kobitki...


A w sobotę... Właśnie przeglądałam z godzinę oferty walentynkowe w okolicy. Tzn. całe Trójmiasto i okolice  pod lupą było. Jest kilka propozycji do przyjęcia. I ze względu na menu, i na cenę. Jutro omówimy wspólnie, co wybrać. Jakoś mnie nęci to, co najbliżej, ale zobaczę, co Małż na takie dictum?


Przez wiele lat Walentynki nie były dla nas żadnym szczególnym dniem. Ale chyba od trzech lat jednak udajemy się gdzieś na sympatyczną kolację. Tak na półtorej godzinki do dwóch. W myśl zasady, że niemłodzi już jesteśmy, więc trzeba sobie sprawiać drobne przyjemności, pókiśmy  na chodzie! Bo kto wie, jak długo jeszcze...


***


Miałam chęć wspomnieć tu dziś o innej sprawie. Ale nie chcę sobie i Wam  psuć humoru. Ot, przykro zawsze, gdy się człowiek rozczaruje srodze co do innego człowieka... I tyle!



niedziela, 1 lutego 2015

Niepostrzeżenie...

... minął styczeń! Jak z bicza strzelił. I już Gromniczna, albo, jak kto woli, Dzień Świstaka,  probierz zimy tegorocznej...


Pierwszy miesiąc roku nie był przyjemny. Dużo złych wieści... Oby luty coś odmienił!


***


Taka refleksja z innej beczki. Mimo naprawdę sporego księgozbioru domowego, wydawało mi się, że orientuję się w nim całkiem nieźle. Przynajmniej w mojej osobistej części, czyli nie-Małżowej. Tymczasem nagle odkrycia dokonałam - wspomnienia Jerzego Michotka pt. ,,Tylko we Lwowie''. Gdzie i kiedy to nabyłam, nie mam pojęcia! Że w jakimś antykwariacie, to pewne. Czyta się, ,,ta-joj!'', cudnie. Tyle ciepła, humoru, życzliwości do ludzi... Serce rośnie po prostu! Szczególnie w obecnych czasach pełnych nienawiści...


***


Że na zawał nie zeszłam podczas meczu piłkarzy ręcznych o brąz? Też cud! To był jedyny mecz tych mistrzostw, który obejrzałam w całości, w zasadzie dzięki mojej kochanej Joannie-Srebrzystej. Małż drzemał w małym pokoju, a ja się darłam jak wariatka! Pies reagował, ślubny nie...


***


Przebiśniegi w ogródku  się ujawniły! Jutro-pojutrze pewno  rozkwitną! Taka to zima-nie-zima w tym roku... A Sister doniosła, że w przeddzień Super Bolla Jankesi oszaleli! W sklepach Armagedon! Bo jednocześnie atak zimy zapowiedziano. Więc nie tylko piwo i chipsy, ale i świeczki, zapałki, wodę nabywano w ilościach kosmicznych. Jakby co najmniej wojna...


***


Dziś czeka mnie udział w podsumowaniu czteroletniej  kadencji naszego sołtysa. W restauracji miejscowej. Czyżby marzenie o reelekcji? Pod koniec miesiąca wybory!


Jasiek się sprawdzał tylko częściowo. Marzy się nam, Kołu Gospodyń, ktoś inny, bardziej kreatywny, rzutki, z pomysłami. Zainteresowany nie tylko kosiarkami... O kontrkandydata trudno, niestety! Jednego pana namawiamy usilnie. Czy się uda? Czas pokaże...


***


Asia w trasie koncertowej. Narzeka na Szwajcarię, bo tam nikt po angielsku nie chce rozmawiać. I euro nie ma... Dlatego preferuje landy niemieckie! Zdecydowanie!


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...