poniedziałek, 16 lutego 2015

Trochę kulą w płot

Chciałam odciążyć Małża, który wciąż jeszcze rewolucję komputerową przeprowadza, więc postanowiłam osobiście w tym roku wybrać miejsce na walentynkową kolację. Na trójmiejsko-okolicznym portalu prześledziłam ponad 100 propozycji. A priori odrzucałam te bardzo drogie oraz te mocno odległe terytorialnie.


Ponieważ rok temu w naszym powiatowym miasteczku spędziliśmy bardzo miły wieczór, uznałam, że nie ma po co jeździć ,,aż'' do Gdańska czy Sopotu, skoro i o krok od grajdołka może być sympatycznie. I wybrałam... O, ja naiwna!


Miejsce obroniło się li i jedynie serwowanymi daniami. W trzech czwartych, albowiem danie główne było najmniej atrakcyjne. Za to obsługa? Koszmar!


Rezerwując stolik podałam godzinę naszego przybycia oraz zestaw menu, które wybraliśmy. Dojechaliśmy co do minuty, jak to my, niepoprawnie hiperpunktualni. Pokazano nam stolik, po czym przez kolejne 10 minut nie działo się nic. Tłumu żadnego w lokalu nie było, broń Boże. W końcu podeszła pani kelnerka i wręczyła nam kartę dań. Nie bardzo wiedzieliśmy po co, skoro ustaliliśmy wcześniej cały zestaw. No ale nic to, przejrzeliśmy z ciekawości. ,,Już'' kwadrans później pani zainteresowała się nami ponownie. Poinformowałam, że przecież zaklepaliśmy sobie zestaw nr 2 i dodałam, że wybieramy białe wino. Poprosiłam też o herbatę. Po kolejnych 15 minutach dostaliśmy wino, chwilę potem i herbatki się doczekałam.


Od tego momentu minęło dokładnie 40 minut, po których to (i po zdecydowanej chęci pierzchnięcia!) pojawiła się przystawka. Doniosła ją nie ,,nasza'' kelnerka, lecz młoda osoba z kuchni, stawiając najpierw talerz przed Małżem (!). Zmilczałam, poprosiłam tylko mojego współbiesiadnika, by przy następnej dostawie zaznaczył, że najpierw powinna dostać potrawę kobieta.


Przystawka rozbroiła nieco  nasze niezadowolenie, bowiem była naprawdę bardzo, bardzo dobra. Trzy pierogi z łososiem i twarogiem, polane bardzo smacznym sosikiem. Estetycznie podane.


Czekając na zupę zauważyliśmy, że parze siedzącej za nami (nie walentynkowej) podawano dania w taki sposób, że gdy pan kończył swoje, partnerce dopiero dostarczano. No cóż, dobrze, że akurat my mieliśmy cztery razy to samo...


Na zupę czekaliśmy już niedługo, jak na panujące w lokalu zwyczaje, bo zaledwie 12 minut od zabrania talerzy po przystawce. Tym razem podawała kelnerka i zachowała standardy - dostałam zupkę jako  pierwsza. Znów coś bardzo dobrego. Mocno esencjonalny wołowo-drobiowy rosół z odrobiną cieniutkich paseczków warzyw (zapomniałam, jak się te paseczki nazywają) i trzema plastrami mięciutkiego mięsa kurzego.


No i danie główne. Opis potrawy bardzo zachęcający, ale wykonanie znacznie gorsze. Może dlatego, że my mało światowi? Okazało się bowiem, że jakoś nie lubimy... kasztanów. O ile to, czym nadziano kurzęcą pierś, rzeczywiście kasztanami było. Bawiąc w Paryżu nie mieliśmy okazji tego specjału spróbować, bo na Placu Pigalle oprócz ulewnego deszczu nie było nawet żywego ducha...  Bardzo proszę, jeśli ktoś z Was miał okazję spróbować, powiedzcie, czy to taka nieco słodka papka?


Dobre były podane do tej kasztanowej piersi małe kluseczki (gnocci?), ale polano je dziwnym w smaku sosem. Generalnie byłam już prawie najedzona po pierożkach i zupie, więc bez żalu zostawiłam połowę porcji. A kasztanową masę niemal w całości.


Na deser lody. Nie moja to bajka, ale raz w roku, gdy podane z ozdóbkami, mogę zjeść. Te akurat były znakomite! Za to kawa, którą sobie Małż zamówił na ostateczny deser - ohydna! Jak najgorsze wspomnienie z czasów kartkowych...


Śmiała się ze mnie Asia, gdy jej w przeddzień wyjawiłam nazwę lokalu. - Mamo, w życiu bym nie poszła do czegoś, co się nazywa ,,Kaskada smaku''! Może trochę racji miało dziecko?


Wrócę jeszcze na moment do Walentynek z poprzedniego roku. Wtedy sala była pięknie przygotowana na okoliczność, do kolacji przygrywał  na skrzypcach rosyjski artysta, stworzono po prostu atmosferę. Miałam prawo sądzić, że skoro ,,Kaskada..'' reklamuje się w internecie ze świąteczną kolacją, to się jakoś do niej przygotuje. Tymczasem prócz paru serduszek z napisem ,,I love you'' rozwieszonych tu i tam... Nic!



 

20 komentarzy:

  1. Tak, kasztany przypominaja nieco swoja konsystencja ziemniaki, slodkie ziemniaki. Mozna u nas kupic w marketach Aldi. Jadlam je nawet na zimno, rzecz gustu. I ciekawostka taka: pakowane w Niemczech, a wyprodukowane gdzie?
    No?
    W Chinach:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Poniewaz u Anabell trzeba sie logowac, pozwol, Zgago, na zamieszczenie pytania do niej tutaj:
    Anabell, co Ty na to:
    http://technologie.gazeta.pl/internet/1,138228,17417220,Dieta_bezglutenowa___jak_sami_siebie_oszukujemy.html#Prze
    ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Też nie lubię kasztanów jadalnych - jak dla mnie to zbyt mdłe. We wszystkich przepisach kasztany zastępuję orzechami włoskim. A może w tej "Kaskadzie" zmienił się właściciel i stąd taki kaskadowy spadek jakości obsługi?
    Przyznam Ci się, że jak ognia unikam bywania w lokalach właśnie z okazji takich "dedykowanycvh" dni ogólnych. Zbyt wiele razy się nacięłam - zawsze były jakieś niedociągnięcia.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Horror, chyba nie oparłabym się pokusie pierzchnięcia i udałabym się do najbliższego McDonalda! Co do kasztanów, to na pewno nie nadziewałabym nimi mięsa, ale lubię pieczone, a dwa razy jadłam w postaci wspaniałego deseru: bardzo słodka masa z kasztanów z serkiem mascarpone na wierzchu.

    OdpowiedzUsuń
  5. jak dla mnie kasztany też są mdłe i słodkie. Zdecydowanie przereklamowane

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Antoni Relski17 lutego 2015 03:47

    Też nie jestem fanem kasztanów. Zaraz tam fanem, po prostu ich nie lubię
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Lubię pieczone kasztany ze względu na zapach- jak z ogniska . Ale smak faktycznie przypomina słodkie ziemniaki, bataty, więc też do nadziewania mięsa nie polecałabym...Ale te pierogi faktycznie zachęcające, muszę poszukać przepisu. Co do kindersztuby i kolejności podawania potraw- trzeba było zwrócić uwagę, może nikt ich nie przeszkolił, a na lekcje domowe czy szkolne coraz trudniej liczyć, niestety.

    OdpowiedzUsuń
  8. Kasztany najbardziej lubie pieczone, tak na zywca:)) Robilam nadzienie do indyka z kasztanow, ale oprocz kasztanow bylo tam chyba z 10 innych skladnikow. Kasztany w nadzieniu wymagaja rownowagi innych skladnikow i dodatkowo odpowiednich przypraw, wtedy nadzienie jest naprawde pyszne. Raz tez z okazji Thanksgiving podalam zupe z kasztanow ale dla rownowagi slodkosci i ziemniakowosci dodalam gotowane jablka, oczywiscie cebula i seler lodygowy odrobina soku z cytryny, sol, pieprz (bialy) do smaku i zupa byla gwiazda swieta. Wszystko zmiksowane i podane z okruchami pieczonych kasztanow oraz "zapalkami" ze smazonych w glebokim tluszczu paseczkow jablek.

    OdpowiedzUsuń
  9. Kasztany są stanowczo przereklamowane. MOże na placu Pigall smakują lepiej - ale te u nas - skrzyżowanie ziemniaka z fasolą - i to słodkawo mdłe na dodatek.

    OdpowiedzUsuń
  10. Czyli to były kasztany, bo dokładnie smakowały tak, jak opisałaś.

    OdpowiedzUsuń
  11. No, tak to można zjeść!

    OdpowiedzUsuń
  12. Kiedy ja nie lubię takich interwencji. Mam uraz z dzieciństwa, bo Mama i Babcia zawsze się awanturowały w lokalach gastronomicznych...

    OdpowiedzUsuń
  13. Doskonale rozumiem.

    OdpowiedzUsuń
  14. Jednak dla tzw. ogólnego wykształcenia spróbować należało. W sumie nie żałuję.

    OdpowiedzUsuń
  15. Widzę, że wszyscy tu znacznie bardziej ,,światowi''. I to mnie cieszy!

    OdpowiedzUsuń
  16. Rok temu trafiliśmy na absolutnie świetnie zorganizowany wieczór.

    OdpowiedzUsuń
  17. Proponuję jakąś lukę znaleźć w kalendarzu i ogłosić Dzień bez Chińszczyzny!

    OdpowiedzUsuń
  18. Dla ~~ech
    Dietę bezglutenową zlecił mi lekarz endokrynolog, z uwagi na chorobę Hashimoto. Jeśli idzie o różne mikro i makroelementy, to tak naprawdę w żywności produkowanej przemysłowo są one dodawane sztucznie. A ja zrobiłam testy, mam tzw. celiaklię utajoną- to w mojej rodzinie niestety występuje. Wprawdzie się nieco wpierw skłóciłam z rodziną na ten temat (3 ciotki lekarki) no ale zrobiłam badania,żeby im udowodnić, że nie mam celiaklii w żadnej postaci no i wyszło szydło z worka. Nie korzystam z gotowych produktów bezglutenowych- jak dla mnie wszystko jest za słodkie i mało smaczne. A jeśli coś pichcę to używam najczęściej mąki kokosowej . Z kluch robię pyzy lub śląskie- są bezglutenowe.
    \Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  19. Dla ~ech
    Dietę bezglutenową zlecił mi lekarz endokrynolog, z uwagi na chorobę Hashimoto. Jeśli idzie o różne mikro i makroelementy, to tak naprawdę w żywności produkowanej przemysłowo są one dodawane sztucznie. A ja zrobiłam testy, mam tzw. celiaklię utajoną- to w mojej rodzinie niestety występuje. Wprawdzie się nieco wpierw skłóciłam z rodziną na ten temat (3 ciotki lekarki) no ale zrobiłam badania,żeby im udowodnić, że nie mam celiaklii w żadnej postaci no i wyszło szydło z worka. Nie korzystam z gotowych produktów bezglutenowych- jak dla mnie wszystko jest za słodkie i mało smaczne. A jeśli coś pichcę to używam najczęściej mąki kokosowej . Z kluch robię pyzy lub śląskie- są bezglutenowe.
    \Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  20. Bron boze nie sugerowalam, ze niepotrzebnie stosujesz te diete. Skad niby mialabym to wiedziec? Ale ciekawil mnie Twoje zdanie na temat poruszonej w artykule kwestii watpliwej mody na diete bezglutenowa.

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...