Jako, że chwilowo nie mam dostępu do żadnej biblioteki publicznej, korzystam z osobistej. Po raz któryś powracając do już przeczytanych pozycji. Właśnie po raz drugi przerzucam sobie ,,Fikołki na trzepaku'' Kalicińskiej. I znów wracają obrazki sprzed niemal pół wieku...
Nie wiem dokładnie, z którego rocznika jest autorka, ale na pewno dzieli nas bardzo mały dystans. Z większością opisów mogę się utożsamić, jako że też ze mnie dziecię miastowo-blokowe. Z gomułkowskiego budownictwa...
Drugie i kolejne czytanie zawsze jest bardziej nastawione na szczególiki, bo przy pierwszym w moim przypadku to tylko dzika pogoń za fabułą. Więc wyłapuję teraz różne ciekawostki i konfrontuję z własnymi wspomnieniami.
Nie pamiętam osobiście, by w moim najbliższym sklepie kwaśna śmietana była wydawana z wiadra do przynoszonych z sobą słoików. Kojarzę już wyłącznie taką w butelkach z metalowym kapslem... Owszem, po sok z kapusty lub kiszonych ogórków się ze słoikiem chodziło! Masło też już tylko w kostkach pamiętam, nie w bloku.
Pamiętam natomiast świetnie ,,rozważanie'' soli i cukru, wręcz do lat 70-tych późnych. Z worów do beżowych papierowych torebek. I chodzenie z butelką po olej!
Opis twardej marmolady jak zawsze mnie wzruszył. To był rarytas absolutny, głównie przez to, że zakazany! Na szczęście na koloniach i obozach Babci nie było i można się było do woli nazachwycać specjałem, produkowanym ponoć samogłównie z buraka....
Pierwsze moje samodzielne wyjścia do miasta, przeważnie w towarzystwie młodszej o 4 lata Sister, nieodmiennie prowadziły na Plac Kaszubski, gdzieś w okolice dzisiejszego Blues Clubu. Tam, obok sklepu dla myśliwych, był malutki przybytek ze wspaniałymi słodkościami, których nie oferowały sklepy państwowe. Cięte pod kątem 60 stopni na ukos cukierki z kwiatkiem w środku, ,,poduszeczki'' - landryny w kilku kolorach: czerwone, anyżkowe (żółte), miętowe, pierwsze gumy do żucia... Każdy grosik odkładałam na wizyty tamże!
Kilka lat potem moją drugą ,,Mekką'' stały się pawiloniki na 10 Lutego, w okolicy NBP. Tam oprócz słodkości można było nabyć... no, właśnie. Pomóżcie, wcześniej urodzone Dziewczyny! Kalicińska pisze ,,Arcan-Pol'', a mnie się zdaje, że ,,Arkans-Pol''. Cudowny, twardy tusz do rzęs, nierozmazywalny praktycznie, w małym pudełeczku... Na pasek tuszu się pluło (tak, tak!), potem maczało szczoteczkę i robiło się ,,oko jak Maroko''... Żaden współczesny tusz temu cudowi z końca lat 60-tych nie dorasta do pięt...
Ot, rozmarzyła się babcia... Wybaczcie!
oj, od dawna podczytuje twoje posty, nie mam pojęcia czemu nie komentowałam. ale tym razem muszę! oczywiście, że arcans - pol!
OdpowiedzUsuńkupowałam sobie w kolorze granatowym...
już nigdy nie miałam takiego wspaniałego tuszu.....ech.
pozdrawiam cie zgago.
Coś ten onet wariacji dostaje.2x zeżarło wpis a potem nie mogłam wejść na strone.Ale do tematu:; wg mnie to był "Arkans -Pol"-zdecydowanie z S na końcu.
OdpowiedzUsuńA te ciekawe słodkości możesz teraz nabyć drogą kupna w manufakturze "CIUCIU" na ul. Długiej /vis a vis poczty/.w Gdańsku.
Zabierz kiedyś wnuki na lekcję poglądową jak się kiedyś takie pyszności ręcznie wyrabiało - tam w lecie robią takie pokazówki co godzinę.
Ciągnięcie karmelu w rózne kolory,formy i te zapachy........Bajka....
Piękne lizaki w różne wzory i kształty.
A na zakończenie oczywiscie zakup ...........
oj,też mi się łza zakręciła.Z koleżankami ten tusz nazywałyśmy "arkansil"-był cudowny,kupowany u "prywaciarza" we Wrzeszczu w sklepiku po schodkach u Świtka .Kiedy to było.........
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
A to nie był Arcancil przypadkiem? Działał jeszcze z powodzeniem w latach siedemdziesiątych. Mogłam się godzinami gapić jak mama maluje rzęsy, rozdzielając je od czasu do czasu... igłą...
OdpowiedzUsuńPamiętam jeszcze pyszne pempuchy z kapustą, barszczyk i placki po cygańsku w jednym z tych pawiloników. Mieszkaliśmy wtedy zaraz nad "Alozą"...:)
Do dzisiaj pamiętam smak tych cukierków z kwiatkiem - słodko-kwaskowy. A tusz w pudełeczku był jedynym, którym mogłam się malować bez pieczenia oczu. Od kiedy zniknął przestałam malować oczy. Jestem niewiele młodsza i też blokowa. Wspomnienia to taki mały skarb, którego nikt nam nie ukradnie. Elżbieta
OdpowiedzUsuńNie pamiętam takiego tuszu- znałam Arcansil (istnieje do dziś) a wtedy
OdpowiedzUsuńużywałam tuszu Mascara w maluteńkiej czerwonej tubeczce, drogiego jak diabli i do nabycia jedynie w ...komisie. Ale nie rozmazywał się i nie sklejał rzęs. Z polskich kosmetyków w owych czasach najbardziej ceniłam kosmetyki f-my Celia, a zwłaszcza szminki. Te buraki w marmoladzie to wcale nie był PRLowski wymysł. Zawsze dodawano do marmolady buraki- dawały dobry kolor i gęstość.A do dżemów też były dodawane.Do brzoskwiniowego i pomarańczowego dodaje się...dynię.
Na szczęście oba warzywa są raczej wartościowe niż szkodliwe. Masło w bloku pamiętam, było bardziej pożądane niż to kostkowe, bo było z importu. Po olej z butelką nie chadzałam a śmietanę zawsze kupowaliśmy w prywatnym sklepiku, więc obowiązkowo szło się z własnym słoikiem. Poza tym w domu była spec-bańka na...kapustę kwaszoną lub ogórki kwaszone. A mleko w pewnym okresie dostarczano pod drzwi- to były czasy!
Miłego, ;)
tak! pamiętam czarodziejski tusz w "mydełku" Arkanspol!:)))) z obrzydzeniem patrzyłam na moje koleżanki, które pluły na szczoteczkę:(
OdpowiedzUsuńUwierz mi Zgago, że ja tego nie robiłam nigdy! Raz, gdy koleżanka "pożyczyła" to cudo do własnego użytku i zobaczyłam, że namierza się opluć moją szczoteczkę wyrwałam jej z ręki i z oburzeniem wydarłam paszczę na nią jak śmie!;)
A pamiętasz pierwsze polskie tusze w tyciej tubeczce? marki bodajże Celia:)
10 Lutego pawilony - ileż ja tam się nakupowałam różności, jak tylko coś skapło do kieszonki:))))
Jestem z pokolenia Twoich dzieci i dlatego w zasadzie nie pamiętam tych rzeczy o których wspomniałaś;) i pewnie też dlatego "Fikołki..." jako jedyna książka Kalicińskiej, mnie totalnie nie porwały...nawet nie doczytałam do końca.
OdpowiedzUsuńJa pamiętam te czasy, ale tusz miałam Miraculum, w różowym pudełku, w kamieniu. Jeszcze do dziś mam takie pudełeczko i trzymam w nim szpilki.
OdpowiedzUsuńW różowym? Popatrz, takie siermiężne czasy były, a tu różowe pudełeczko...
OdpowiedzUsuńNie dziwię się...
OdpowiedzUsuńBo też cuda nadzwyczajne tam były!
OdpowiedzUsuńArcansil to oryginał zagraniczny. Dla mnie w tamtych czasach absolutnie nieosiągalny...
OdpowiedzUsuńParę lat temu w Kalwarii Zebrzydowskiej , w kramikach odpustowych, zobaczyłam podobne cukierki. Ale smak już całkiem nie taki...
OdpowiedzUsuńNo, popatrz! Aloza to był sklep firmowy zakładu, gdzie całe życie przepracował mój Tato. A pampuchy były pyszne, ale to już w latach 70-tych.
OdpowiedzUsuńI Gdańsk, i Gdynia miały swoje sekretne sklepiki, ja tych wrzeszczańskich nie znałam...
OdpowiedzUsuńWiem, wiem, jakoś wciąż się nie mogę wybrać. Niech lato przeleci, turyści znikną, to zrobimy poglądową wycieczkę!
OdpowiedzUsuńJa chyba też lepszego jeszcze nie używałam, choć nie nabywam tych z najwyższych półek. Dzięki za to, że się odważyłaś ujawnić!
OdpowiedzUsuńNo popatrz! A ja u Świtka kupowałam tylko pędzle i farby od Karmańskiego z Krakowa. Za to w wieku lat sześciu spowodowałam popłoch mojej mamusi, bo strasznie chciałam dostać coś najpiękniejszego na świecie takie przecudne srebrne papierowe koronki (do trumien!)
OdpowiedzUsuńEwa
PS. Sklep Świtka nadal istnieje, ozdób trumiennych nie prowadzi, niestety...
No fakt, może ten róż miał znaczenie przy tej całej szarzyźnie i sraczkowato-brązowych kolorach socjalizmu. Mój mąż, mimo, że Anglik i długo tu w tym okresie nie mieszkał, ma uczulenie na te kolory.
OdpowiedzUsuń