I pomyśleć, że przez co najmniej 15 lat potrafiłam się oprzeć... A potem nagle genetyczne (po kądzieli) szaleństwo powróciło i trwać będzie pewnie tak długo, póki nie zacznę mylić cukru z solą, jak Babcia.
Truskawki mnie nie podniecają. Ot, dwie garście jako zaczątek ratafii wrzucam do słoja i tyle. Żadnych dżemów, kompotów, soków, nic. Ale gdy się pojawiają porzeczki? No, muszę, chociaż trochę! Bo przecież na Wielkanoc musi być mazurek z dżemem czarnoporzeczkowym. A i sok do herbaty dobry (bo ja czystej herbaty, jak pamiętacie, nie pijam).
Najpierw zebrałam swoje, niewiele, ale zawsze. Dorzuciłam trochę czerwonych od koleżanki i pierwsze dwa słoiczki przetarte na gęsty mus (lub rzadką galaretkę) stanęły w komórce. Dziś dokupiłam na rynku cały koszyczek czarnych, prawie 3 kilo. Po godzinie kuchnia była cała czerwona, zachlapane wszystko w promieniu metra od kuchenki... Ale kolejne słoiczki są!
Pamiętam, że Babcia robiła z czerwonej porzeczki piękną, przeźroczystą galaretkę. Jak uzyskiwała ten ,,szklisty'' efekt? Nie mam pojęcia! Tajemnica odeszła wraz z Babcią... Gdyby w niebie surowiec był dostępny, to pewno teraz zastępy serafinów raczyłyby się niebieską manną z tąż galaretką! Czyli naszym częstym piątkowym daniem z dzieciństwa.
W słoju z przyszłą ratafią macerują się już od dziś maliny. W zasadzie dojdą jeszcze tylko wiśnie i jeżyny. Z czystej ciekawości, co wyniknie, do niedużego słoika wrzuciłam też sporą garść wypestkowanych czereśni. Wyjdzie tej nalewki co najwyżej ćwiartka, ale to przecież eksperyment, a nie masowa produkcja.
Nieustająco fascynuje mnie Małż jako pochłaniacz owoców. Dziś zjadł najpierw prawie półtora kilo truskawek, a po kilku godzinach jeszcze kilo dwadzieścia wiśni! Ja bym od takiej ilości zeszła śmiertelnie w boleściach... Małż tłumaczy wszystko nawykami z dzieciństwa na wsi i wieloletnim treningiem.
***
Zlikwidowałam dziką łąkę na tarasie. Wprawdzie chabry, maki i kąkole mają dla mnie ogromną wartość sentymentalną, jednak estetycznie się nie popisały! Powyrastały na ponad pół metra, pozbawione naturalnej podpory w postaci źdźbeł zbóż rozkładały się poziomo, każdy wiatr je tłamsił. Wyglądało to po prostu niechlujnie. Powyrywałam więc i zastąpiłam pięknymi kolorowymi petuniami, które już zaledwie po złotówce...
***
Jutro kolejna z naszych niedzielnych wycieczek. Tym razem na celowniku Pasłęk. Lecę do googla poczytać, co warto obejrzeć i gdzie pójść na obiad.
Mój tata też potrafi zjeść jednorazowo takie ilości owoców!
OdpowiedzUsuńImperatywa pozdrowić upraszam i poprosić, by się co może więcej w kierunku nalewek nachylił...:)
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Zgago, moja mama robiła taką klarowną galaretkę po prostu z mocno osłodzonego soku. I mnie czasem się zdarza sypnąć za dużo cukru do sokownika i wychodzi stężały sok. Raz jeden zrobiła galaretkę z surowego, wyciśniętego soku (bez gotowania), wtedy cukru było prawie tyle ile soku, a ile trzeba było mieszać, żeby się cukier rozpuścił! Dobre to było, ale słodkie do obrzydliwości. Eksperyment nigdy nie został powtórzony.
OdpowiedzUsuńCo to za pokolenie! Żołądki pancerne...
OdpowiedzUsuńAleż nachyla się o, nachyla! Jeno materia jeszcze nie wszystka dojrzała!:) Na jesień wczesną czekać przyszło...
OdpowiedzUsuńNie tęsknię za smakiem, bo to rzeczywiście był ulepek. Za to dla oczu to była uczta...
OdpowiedzUsuńWachmistrza jak najbardziej popieram, nalewki to jest to, a Ciebie też, bo jak mus to mus. Ubolewam nad faktem, że w maminym sadzie jest mnóstwo czereśni, że i dla ptaków i dla ludzi starczy, wiśni, porzeczek, malin, jabłek, gruszek i śliwek, a później też pigw, ale jeżeli nie uda się tego rozdać, to większość idzie na marne, bo Mama w łóżku od 3 lat, z nią mieszkająca moja siostra bez większej dawki mocnych środków przeciwbólowych nic nie zdziała, a ja tam jestem dwa dni na tydzień. A poza tym, nawet jak zrobimy przetwory, to ich nie ma kto jeść. Bardzo to deprymująca sytuacja. Gdyby ktokolwiek chciał wpaść i sobie nazbierać, to by mi ulżyło na sumieniu. Obecnie są zdziczałe, ale pyszne, czereśnie oraz porzeczki. Lokalizacja pod Starogardem Gdańskim, niedaleko od Skarszew.
OdpowiedzUsuńRodzinne strony Małża... Ale nie mielibyśmy śmiałości, mimo wszystko.
OdpowiedzUsuńJa dodaję do ratafii osiem różnych rodzajów owoców. Dzięki temu nie dominuje żadna nuta.
OdpowiedzUsuńZ rana kupiłem 1o kilogramów czarnej porzeczki, szykuje się więc gorące popołudnie.
Pozdrawiam
Mam po babci takie 2 przepisy na galaretkę: 1. -zagotować porzeczki z cukrem aż do pełnego spienienia. Wtedy zdjąć z ognia, przestudzić lekko, znów zagotować i tę czynność gotowania i studzenia powtórzyć 3 razy. Po ostatnim gotowaniu, gdy ją zdejmie się z ognia trzeba ją wylać na gęste sito i gdy wszystko przecieknie zlać do wyparzonych słoików.
OdpowiedzUsuńA sposób drugi - zrobić syrop z cukru, zalać nim porzeczki i 4 razy gotować i zdejmować z ognia. Dobrze jest dodać do tych porzeczek malin- podnoszą smak i kolor.
Proporcje:
w metodzie I - na 1kg porzeczek 75 dag cukru.
W metodzie II- 75 dag porzeczek, syrop z 25 dag cukru. Do obu metod na każde pół kg porzeczek dodać 15 dag malin.
Robiłam raz, bo dla mnie za dużo papraniny z tym fantem. Bo tak naprawdę to spędzasz wtedy przy kuchni kilka godzin- nie studzisz do zimnego, gotujesz jeszcze ciepłe. Powodzenia:)))
Miłego,;)
Chyba wolę sprzątać niż przetwory robić:)))))
Serdecznie Cię zapraszam, jesteśmy prawie znajomymi, bo mój mąż zna Twoją córkę z występów w Daily Blues.
OdpowiedzUsuń10 kilogramów?
OdpowiedzUsuńPodziwiam! Ale chyba nie zazdroszczę...:)
OdpowiedzUsuńO nie! Nie cierpię sprzątać!
OdpowiedzUsuńDzięki! Ale chyba nie w Daily, a w Blues Clubie...
OdpowiedzUsuńOczywiście, pomyliło mi się z tym już nieistniejącym.
OdpowiedzUsuńtak 10 kg
OdpowiedzUsuńSprzątanie zabija duszę - unikam jak ognia!
OdpowiedzUsuńPiękne hasło! Przyjmuję jako motto życiowe...:)
OdpowiedzUsuń