piątek, 15 sierpnia 2014

Na tapecie Świecie!

Tam nas dziś zagnało, tym razem z mojej inicjatywy...


Przejeżdżaliśmy dziesiątki razy, zanim powstała autostrada, w drodze do Magdy. I mieliśmy nie najlepsze wspomnienia. Bo raz, że zawsze nieładnie pachniało od Celulozy, dwa, że zdarzyło się ze dwa razy mandacik załapać, trzy, że tuż przed Świeciem w nowiutkiego wtedy aktualnego kangoora wpadła sarna.


W stronę ,,do'' pojechaliśmy autostradą. Szybko, sprawnie i za darmo! Przed samym Świeciem z niedużej chmury spadła ogromna ulewa! Ustała dosłownie na kilka sekund przed tym, jak zaparkowaliśmy pod zamkiem.


Za całe 8 złotych nabyliśmy bilety na zwiedzanie. Zamczysko udostępnione turystom zaledwie od 12 lat. W zasadzie puste w środku, ale ma to swój specyficzny klimat. Małż zarządził marsz na basztę, napis głosił, że ,,wejście na własną odpowiedzialność''. Od razu dała znać o sobie moja klaustrofobia! Wąskie, kręcone schody, ciasno, stromo, liny się trzeba trzymać, ciśnienie natychmiast skoczyło... Doszłam z bijącym w gardle sercem do pierwszego ,,półpiętra''. - No, ruszaj dalej sam, ja tu sobie postoję i poczekam! - rzekłam. Małż ruszył, nie było go i nie było...


Gdy będąc już na zewnątrz zobaczyłam, jak wysoko trzeba było się jeszcze wdrapywać, by osiągnąć szczyt wieży... Ło matko rozmaita! Całe szczęście, że w porę się zatrzymałam!


Niemiłe zaskoczenie numer dwa - w otoczeniu zamku, w końcu odwiedzanego dość licznie, ani śladu kibelka czy choćby toy-toyki! Zastanawiałam się, gdzie chadza ,,piechotą'' bractwo rycerskie okupujące teren wokół budowli?...


Po zamku spacer po ryneczku i Starówce. Ładnie, czyściutko, wszystko zadbane, odnowione, tylko nie znaleźliśmy żadnego miejsca, gdzie można by się napić dobrej kawy. Dobrej, czyli espresso lub po wiedeńsku. Na ryneczku jedynie pizzeria i piwogródki... I sennie generalnie.


Z powrotem wracaliśmy częściowo starą ,,jedynką''. Z rozrzewnieniem niemal, bo tyle wspomnień... Ruch niewielki, chwilami wręcz zupełnie pusto. Z lewej strony mieliśmy niebo czarne jak smoła, znów przez chwilę nieduży deszcz nas złapał. Jeszcze w  naszym Pruszczykowie kałuże okrutne, już  cieszyliśmy się, że podlewanie ogródka nas ominie. Ale gdzie tam! Na 3 km od domu szosa suchuteńka, ani śladu opadów.


Wieczorem na tarasie ognisko, częściowo ,,przemysłowe'', z remanentów po remoncie (listwy podłogowe) i trzebieniu krzaków. Posiedzieliśmy ze dwie godziny, gwarząc sobie o tym i owym i umiarkowanie degustując nalewkę malinową...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...