wtorek, 11 listopada 2014

Aby się w święto pożywić...

Niechęć do niedzielno-świątecznego gotowania utrzymuje się u mnie niezależnie od pogody i pory roku. Od połowy września okazji nie było do wyjazdów. Toteż obiad niepodległościowy zamarzył nam się poza domem...


Od dawna dochodziły mnie pozytywne bardzo słuchy o restauracji w niedalekim Kleszczewie. Niecałe pół godzinki drogi, przy trasie często przez nas uczęszczanej w drodze do rodziny Małża. Już w sobotę postanowiliśmy zadzwonić i zarezerwować stolik. Niestety! Pani, która odebrała telefon, poinformowała, że rezerwacje owszem, ale... powyżej ośmiu osób! Znaczy mniejszość jak zawsze - dyskryminowana!...


Doradzono nam jednakowoż, iż jeśli przybędziemy przed czternastą, szansa na miejsce będzie. Trochę wcześnie, jak na nasze zwyczaje, ale wstaliśmy wcześniej, śniadanie zaliczyliśmy dwie godziny szybciej i o trzynastej wyruszyliśmy.


Dwadzieścia cztery minuty później skręciliśmy z głównej drogi, jak prowadziła czerwona strzałka. I oczom naszym ukazał się las pojazdów wszelkiej maści! Chyba z 50 sztuk! Bez złudzeń wkroczyliśmy do lokalu, by zobaczyć szczelnie wypełnioną salę i tłumek ,,sępów'' oczekujących  na zwolnienie stolika.


Nie bawi mnie stanie nad konsumującymi  rodzinami z miną pt; ,,no, jedzcie szybciej!''. Zarządziliśmy więc odwrót! Na szczęście miałam plan B. Wypatrzyłam wczoraj wieczorem w internecie, że parę kilometrów dalej jest restauracja ,,Moja weranda'', która w ubiegłym roku zyskała zaszczytne czołowe miejsce w rankingu powiatowym. Podjechaliśmy. A tam cisza, spokój, w środku może z osiem osób... I przemiła kelnerka.


Nie wiem, czy lepiej nakarmiono by nas w Kleszczewie. Być może... Tu byliśmy jednak całkiem zadowoleni. Przystępne ceny, umiarkowane porcje, potrawy domowe.


***


Za budynkiem restauracji duży obiekt o tajemniczej nazwie ,,Tropical Club''. Pusty w tym momencie, aczkolwiek intrygujący. Przy wjeździe dwie metalowe palmy, neon przedstawia jakieś trzy pląsające panienki. Podobnie zdumiewający jest  fakt, że w naprawdę niewielkiej wiosce funkcjonują jeszcze co najmniej dwie spore restauracje. A może nawet trzy, bo informacje w sieci były troszkę niejasne. Trasa Gdańsk-Starogard to droga uczęszczana, ale znów nie żadna arteria. Atrakcji turystycznych w bezpośrednim otoczeniu zero. Więc skąd tu ów pęd gastronomiczno-rozrywkowy?...


***


Asia dostarczyła mi wczoraj najnowszą książkę M. Musierowicz. Jak zawsze już po circa dziesięciu stronach zostałam wciągnięta na amen. Wracam więc do lektury i nie pójdę spać, póki nie dokończę...

15 komentarzy:

  1. Zamiast pisac komentarz to chyba napisze notke, bo u nas tez polskie restauracje kieruja sie metoda "bez rezerwacji" ponizej 10 osob, zeby bylo ciekawiej:) Jak na tym wychodza?
    No wlasnie jak Zablocki na mydle, ale to wlasnie bede musiala opisac, chociaz nie bardzo mi sie chce i sprawa jest stara, bo ma juz ponad rok, ale natchnelas mnie Zgago:))))

    OdpowiedzUsuń
  2. To jakieś bardzo dziwne obyczaje.Za komuny, że tak się wyrażę:), w każdej restauracji rezerwowali stolik na tyle osób ile sobie życzyłaś. Bo były wszędzie również stoliki na dwie osoby -przecież w prawdziwej, dbającej o renomę restauracji naprawdę stoliki są różnych gabarytów- a stoły wieloosobowe skomponowane są z wielu mniejszych stolików,nakrytych wspólnie.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. coraz więcej ludzi jada niedzielne obiady poza domem, szkoda dnia na stanie przy garach, potem zmywanie, sprzątanie kuchni itd, i zanim się człowiek obejrzy, niedziela zmarnowana

    OdpowiedzUsuń
  4. Co tydzień przejeżdżam obok "Mojej Werandy" w drodze do Mamy, ale byłam w niej tylko raz i to w celu zupełnie odwrotnym niż konsumpcyjny. Postawiono ją kilka lat temu pod nazwą "Modrzewiowy Dwór", a przed nią horror: dwie przeolbrzymie plastikowe palmy w żaówiastych kolorach, pień zielony a korona pomarańczowa. Pewnie miał to być odnośnik do klubu nocnego za restauracją, ale pomysł kompletnie pomylony i za jakiś czas je, na szczęście, usunęli (może to dopiero ci nowi właściciel), bo już nie mogłam na nie patrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja uwielbiam gotować w niedzielę, ale przyznaję, że obiad poza domem zawsze mnie skusi, bo lubię wypady. Wszelakiego rodzaju. Nawet tylko takie na obiad.
    Napisz proszę tytuł najnowszej książki pani M.M. Przeczytałam całą Jeżycjadę, ale kilka lat temu. Podejrzewam, że już mam spore tyły, to bardzo płodna pisarka.

    OdpowiedzUsuń
  6. -- ja w niedzielę jednak gotuję, bo tylko w ten dzień jesteśmy razem... ale za to z książkami mamy podobnie, jak zacznę, to już do końca... czasem nawet kosztem innych spraw...
    -- miłego wieczoru...

    OdpowiedzUsuń
  7. W kuchni wyżywam się przez pozostałe 6 dni tygodnia. W niedzielę odgrzewam na ogół. Ale tak raz w miesiącu się wypuszczamy poza domową jadłodajnię...

    OdpowiedzUsuń
  8. ,,Wnuczka do orzechów'' - skończyłam o 2.20, ale było warto!

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie usunęli, Kochana, może tylko cofnęli troszkę. Stoją!

    OdpowiedzUsuń
  10. W mojej rodzinie się mówiło - ,,jak Zabłocki na koniach''. Bo wujek o tym nazwisku latami próbował zbić interes na ,,rumakach'' i nici!

    OdpowiedzUsuń
  11. O dziwo, w miejscu gdzie nie było wolnych stolików, te zajęte były generalnie 4-osobowe! A w ,,Werandzie'' wszystkie duże, na sześć lub osiem osób.

    OdpowiedzUsuń
  12. Otóż to! Poza tym taki obiad poza domem to też podkreślenie świątecznego dnia.

    OdpowiedzUsuń
  13. A my marcińską gęś uskutecznialismy w domu
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  14. I bardzo pięknie! Ja się zagapiłam i gęś będzie pewnie dopiero na Święta.

    OdpowiedzUsuń
  15. Sprawdziłam, to nie te same! Tamte były wielkie i włochate, a te nowe w porównaniu są bardzo stonowane, tak, że z szosy nie rzucają się w oczy, dlatego też nie zauważyłam ich wcześniej.

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...