piątek, 24 kwietnia 2015

O tzw. podstawie zaufania

Dawno, dawno temu, gdy nie znano jeszcze słowa ,,audyt'' , do firm i placówek wszelakich przychodziła  po prostu zwykła ,,kontrol''. Do niektórych częściej, do innych rzadziej, emocje jednak zawsze były!


Z racji zawodu, który przez 31 lat uprawiałam, niewiele miałam styczności z owymi ,,przyjemnościami''. Najczęściej doświadczałam kontroli niejako wewnętrznej, czyli po prostu hospitacji. Dyrekcja się anonsowała dzień lub dwa wcześniej, że chce obejrzeć lekcję. Potem przybywała, zasiadała w ostatniej ławce, czyniła (lub nie) notatki, po lekcji następowało omówienie. I tyle.


Im bliższa mi była osoba wizytująca, tym większy stres. Z co najmniej połową moich dyrekcji byłam bowiem mocno zaprzyjaźniona, więc obawa o jakąś wpadkę paraliżowała zawsze przez pierwszych kilka minut. Potem już jakoś szło. Najgorzej przeżyłam jedną godzinę, gdy przyjechała do mnie siostra, a jako że miałam jeszcze jedną lekcję, postanowiła się na niej zagnieździć. To był istny horror! Spociłam się jak mysz, jąkałam się, itp. Od tej pory wiedziałam, że najswobodniej czułabym się kontrolowana przez np. głowę państwa lub jakiegoś ministra...


Co jakiś czas w szkole zjawiał się postrach w postaci pani z Sanepidu. Mimo, że wizyty bywały zapowiadane, następowało istne pandemonium. Dyrekcja szalała, cała rozedrgana, kucharka w panice szukała czystego fartucha i czepka (choć na sobie miała co trzeba, w doskonałym stanie), stan grozy ewidentnie udzielał się uczniom, co mniejsza dzieciarnia zaczynała gromadnie odwiedzać kibelki, panie sprzątaczki nie nadążały usuwać śladów tych bytności, itp. itd. Gdy już osoba kontrolująca zbliżała się z wolna od strony przystanku pekaes, zawsze ktoś jeszcze wypatrzył na suficie pajęczynę, gnano więc na łeb, na szyję do kantorka po szczotkę i drabinę.


W latach 80-tych dyrekcje stosowały środki łagodzące dociekliwość kontrolerek w postaci np. koszyczka jaj od ,,szczęśliwych kur'', kobiałki truskawek, świeżo pozbawionej życia gąski itp. Na ogół środki były skuteczne.


W czasie mojego epizodu dyrektorskiego nie przytrafiła mi się szczęśliwie ani jedna kontrola. Natomiast parę lat wcześniej zastępowałam pro bono przez miesiąc moją  dyrektorkę- przyjaciółkę Stasię, która pojechała do sanatorium. I nagle pojawiła się bez zapowiedzi tzw. PIP-a. Prawdę rzekłszy, nawet nie bardzo wtedy wiedziałam, co to takiego. Więc z sekretarką Wandzią ad hoc próbowałyśmy rozgryźć portret psychologiczny pana inspektora. Dałyśmy mu na początek się wygadać. I to był dobry pomysł, bo wyszło nam szybko, gdzieś po pięciu minutach, że pan jest: zaciekłym wrogiem kleru, umiarkowanym ekologiem i zagorzałym psiarzem.


Zgodnie, choć nie bez pewnej dozy wstydu, w te same trąby zaczęłyśmy dąć, udatnie odciągając pana od spraw niewygodnych, a podsuwając to, co akurat w porządku było. Do tego stara metoda - chłopa dobrze karmić! Więc i obiadek zacny (akurat się dobrze w kuchni trafiło!), kawka za kawką, ciasto (jedna z nauczycielek miała imieniny) - i był cały nasz...


***


Post niniejszy dedykuję ku pokrzepieniu serc aktualnie kontrolowanym! Szczególnie przez NIK! Pamiętajcie jednak, że ,,wszystko przemija, nawet ta z NIK-u żmija''...




6 komentarzy:

  1. Pewnie jestem dziwna, ale dla mnie zapowiedziana kontrola nie jest żadna kontrolą. Przecież gdy ktoś kilka dni naprzód zapowie swą obecność, to wiadomo, że dzień i noc do czasu kontroli trwa gorączkowe szykowanie wszystkiego.
    Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
  2. W szkole od wielu lat nie wolno nachodzić nauczyciela bez uprzedzenia, co najmniej jednodniowego. Z kolei o wizytach Sanepidu donoszono nam zazwyczaj z okolicznych placówek na zasadzie ,,dziś są u nas, mówili, że jutro do was jadą''.
    Pewnie masz rację, że wiarygodniejsza inspekcja niezapowiedziana, ale i tak zawsze ,,test białej rękawiczki'' gdzieś kurz znajdzie...

    OdpowiedzUsuń
  3. Miało się w życiu tych kontroli, oj miało.
    Wszystkie zakończone pozytywnie, chociaż te z US zawsze coś znalazły, takie to już są te urzędniki, że coś muszą znaleźć.
    Wam udało się przeżyć tę kontrolę w oparciu o zasady najstarsze na świecie. :)
    pozdrowienia!
    iw

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiadomo, że skarbówka najstraszniejszym postrachem jest...

    OdpowiedzUsuń
  5. "...i był cały nasz...'-dobrze, że mój mąż kontrolerem nie jest... A tak na poważnie-przez 30 lat pracy nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek omawiała z dyrekcją przeprowadzoną lekcję. Może raz, w początkach kariery. Teraz czasy takie, że tylko papierek się liczy i tylko zbieramy, zbieramy te papierki, a na nauczanie coraz mniej czasu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dlatego uciekłam, gdy tylko uzbierałam wystarczającą liczbę lat. Papierki mnie brzydziły coraz bardziej... Natomiast każda, absolutnie każda moja hospitacja była omawiana. Czasem szczegółowo, czasem pobieżnie, ale bez rozmowy się nigdy nie obyło.

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...