... bym została fanką kuchni tajskiej w wersji ,,made in Poland''.
Z własnej winy, co uświadomiła mi Asia parę godzin temu. Nie mam bowiem śmiałości, by się w restauracji awanturować. Taka trauma od dziecka. Mama i Babcia niemal w każdym odwiedzanym przez nas w dzieciństwie lokalu urządzały pyskówki. Że kotlet twardy, ziemniaki za zimne, buraczki niesmaczne itp. A ja się zawsze wtedy okropnie wstydziłam... I mam wrażenie, że Tato też.
W poleconej przez córcię restauracji nad Motławą pewnych dań, na które mieliśmy ochotę, nie było. Więc np. zamiast pieczonych sakiewek z mięsem zamówiliśmy pierożki ze szpinakiem. To akurat było całkiem smaczne. Na danie główne Małż wybrał to, co polecała Asia, czyli kurczaka z orzechami i ryżem. I trafił dobrze, bo uszczknęłam co nieco. Mnie natomiast zgubiła chęć zaoszczędzenia.
Wybrałam sobie makaron sojowy z warzywami i jajkiem, jedno z najtańszych dań. W menu obok potraw widniały ich fotograficzne portrety. W momencie, gdy przyniesiono mój talerz, nie skojarzyłam, że wygląda zupełnie inaczej niż na obrazku. Może dlatego, że za nic nie mogłam się dopatrzeć owego makaronu!
W burej wodzie pływały sobie stylem dowolnym: cebula (duuużo cebuli!), maleńkie fasolki, pieczarki (tajskie?), kawałki papryki, jakieś kiełki, fioletowe wodorosty, grzybki okrągłe ciemnobrązowe i coś dziwnego, co wyglądało jak gąbka. W środku tej burej kałuży ustawiono miseczkę ryżu. Jajka ni widu, ni słychu! Całość kompletnie bez smaku!
Obawy o nadmierną ostrość potrawy rozwiały się jak dym... Moje typowe obiady pod tym względem zdecydowanie przodują. Bo smakują ,,jakoś'', a nie ,,nijakoś''. A nie jestem Tajką.
I choć Małż usatysfakcjonowany posiłkiem, postanowiliśmy lokalu już raczej w przyszłości nie odwiedzać. Ja, prawdę rzekłszy, wyszłam głodna... W domu dojadłam ubytek kalorii truskawkami. Oraz dwoma małosolnymi ogórami...
***
W niedzielę wydaję proszony obiad. Dla dziecek mniejszych i rodziców Zięcia. W planie zupa-krem z białych warzyw, na danie główne kotlety z piersi indyczej w płatkach migdałowych z sosem pomarańczowym i winogronami. Deser ma zrobić Asia. Cosik z mascarpone... Będzie lepiej niż w tajskiej knajpie? No,raczej...
te kotlety to muszą być pyszne, ach!
OdpowiedzUsuńZrobiłaś mi smaka zjadłabym sobie takiego kotleta :) Twój blog mam już w ulubionych
OdpowiedzUsuńHmmm, a nie pomylono zamówień? bo to jakoś takie dziwne...;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie, te kotlety i sos brzmią rewelacyjnie :) Podasz przepis? :)
gość 2014.04.17 [11:51]
OdpowiedzUsuńjak pracowałem w restaruacji jako kelner jezyk.gif to nie takie rzeczy sie robiło smiech.gif kiedyś koleś mnie szturnął jak juz mu kładłem talerz na stół (pamiętam że devolaya zamówił) i rypło wszystko na podłoge, on zaraz ze przeprasza itp, ja mówie ze ok, ze damy nowe, ale pozbierałem to z podłogi, na kuchni to tylko ułożyli na nowym talerzu i spowrotem na sale, a gościu zadowolony smiech.gif albo kiedyś taka kolesiówa była taka damuleczka pieprzona i ja czasami byłem przy robieniu i wydawaniu śniadań rano i ona se zażyczyła jajecznice, to jej do patelni nacharałem taką zieloną flegme odkrztuszoną, potem na to wybite jaja, sól, pieprz wymieszać i koleśka sie zajadała ze smakiem smiech.gif
Dobrych lat temu coś podobnego czytalam i od tego czasu cenię sobie wlasna kuchnię(-;
Przepraszam. Jeżeli możesz skasuj proszę ten komentarz powyżej. Bo kiedy to czytam teraz robi mi się niedobrze..nie wiem co mnie kopnęło . Jeszcze raz pardon .przepraszam serdecznie
OdpowiedzUsuńOszczędność tak ale nie zawsze. Zawsze natomiast rozsądek.
OdpowiedzUsuńCzymże jednak by było życie bez odrobiny szaleństwa
Pozdrawiam
Nie trzeba się w restauracji awanturować, wystarczy powiedzieć, że to danie w niczym nie przypomina tego, co jest wymienione w menu. Tolerowanie złego jedzenia szkodzi nie tylko nam osobiście, ale wszystkim następnym gościom również.
OdpowiedzUsuńWiesz, raz nieopatrznie obejrzałam program dokumentalny kręcony ukrytą kamerą na restauracyjnym zapleczu kilkunastu restauracji - nie tylko tych średnich, ale i tych b.dobrych. W efekcie staram się nie jadać poza domem, nawet jeśli mam z tego powodu sterczeć przy garach pół dnia.
I każdy wyjazd jest dla mnie super odchudzającą kuracją, no chyba, że trafię do knajpy, w której na oczach gości coś robią na grillu.
Kiedyś dwa tygodnie przeżyłam na gofrach i choć je jadłam 3 razy dziennie nawet mi nie obrzydły i kg nie przybyło.
Ja wciąż jeszcze naiwnie wierzę w ludzi...:)
OdpowiedzUsuńRacja! Poszaleję sobie od poniedziałku...
OdpowiedzUsuńTo są legendy od lat powtarzane. Z czasów, gdy kelner mógł bezkarnie dać gościowi w mordę. Oczywiście wiara w sterylną higienę to przesada, ale umiarkowane zaufanie mieć należy. Inaczej należałoby zamknąć wszystkie lokale!
OdpowiedzUsuńDlaczego miałabym kasować?
OdpowiedzUsuńCzy pomylono? Na 99% tak! A przepis podam, ale nie dziś. Jak zrobię, to sobie odświeżę.
OdpowiedzUsuńJeśli kotlet się do tego przyczynił, to jestem w skowronkach.
OdpowiedzUsuńSą! A przepis był na pudełku z piersią kurzą w Lidlu.
OdpowiedzUsuń-- mogę do kawiarni, na ciacho i ploteczki ale, cenię własną kuchnię... wiem co jem....
OdpowiedzUsuń-- miłego weekendu.. :)
Może mam w tej dziedzinie naturę ryzykanta, ale... Chyba tylko raz w życiu odczuwałam niemiłe skutki po wizycie w restauracji czy przydrożnym barze.
OdpowiedzUsuńSkąpstwo nie popłaca.... :)
OdpowiedzUsuńNie zniechęcaj się. Jest u mnie jedna chińska knajpeczka na Starówce gdzie smażony makaron z jajkiem i warzywami jest po prostu znakomity. Tani to prawda, ale usmażony delikatnie, jajko jak taka niteczka, warzywa jędrne. Kiedyś trafisz na rarytas, naprawdę!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Taniość to zaleta, nie wada. I nie ma nic wspólnego ze skąpstwem...
OdpowiedzUsuńJasne!!!:)
OdpowiedzUsuń