czwartek, 26 listopada 2015

Na przekór...

... listopadowej chandrze dziś na słodko. Bardzo słodko!


Na ulicy równoległej do mego rodzinnego domu była ciastkarnia. Dość podrzędna, szczególnie w stosunku do słynnej gdyńskiej cukierni na Lipowej. Mama i Babcia z pogardą odnosiły się do tamtejszych wyrobów, może i słusznie... Obiektywnie patrząc, na pewno nasze domowe wypieki były lepsze. Ale...


Przecież Babcia nie piekła małych babeczek z różową pianką spoczywającą na plasterku wieloowocowej marmolady. Ani moich ulubionych ciastek - dwa spore okrągłe herbatniki połączone kakaowym kremem, wierzchnie ciastko pokryte czekoladą i na środku kremowy pikotek. Oczywiście pomiędzy warstwami kremu marmoladowy plaster. Wiele lat później identyczne ciastka wyprodukowała mi w ich rodzinnej piekarni Madzia! Ale wracajmy do przeszłości. Trzeci cymes to były bezy, podłużne, z czekoladowym kremem. Tym razem bez marmolady. A szkoda...


W domu obowiązywał praktycznie zakaz wizyt w słodkim przybytku na sąsiedniej ulicy. Ale wiadomo, jak kusi małolaty to, co zakazane. Więc każda uściubolona  z trudem złotóweczka trafiała na Redłowską. No, czasem, choć rzadko, i na Lipowej gościłyśmy z Sister. Ale to już wtedy, gdy byłyśmy starsze i ,,zasobniejsze''...


Na studiach polubiłam jeszcze jeden rodzaj słodkości,  z cukierni ,,Bajadera'' w Oliwie. Właśnie owe tytułowe kulki - ,,przeglądy tygodnia''. Wcale mi nie przeszkadzała świadomość, że to resztki, zmiotki niemalże. Pyszne były i już! I tak pięknie pachniały rumem, czyli olejkiem zapewne.


Kto by się w tamtych czasach zastanawiał, ile chemii w ciastku, ile barwników, polepszaczy czy inszych niespodzianek? Uczulona byłam jedynie na margarynę, toteż omijałam skrzętnie wszystko, co z kremem. Zwłaszcza, gdy krem był jasny. Dlatego samym wyglądem odstraszały mnie na przykład  tzw. naleśniki. W ciemnej masie kakao potrafiło jakoś margarynę dość skutecznie stłumić.


Najgorsze były uroczystości rozmaite u rodzin na wsi, gdzie podawano torty tak potwornie margarynowe! Ciotki reagowały świętym oburzeniem na odmowę konsumpcji, a jak było jeść, skoro organizm groził natychmiastowym ,,bekapem''...


Cukiernia na Redłowskiej upadła jakoś tak w czasie, gdy byłam w technikum. Ale niedługo przed likwidacją jeden jedyny raz Mama posłała mnie tam po ciasta. Tylko dlatego, że goście zacni już niemal byli u bram, a tymczasem do popełnionego przez Mamę keksu wdarły się mrówki faraonki. Jak dziś pamiętam, że dostałam polecenie nabycia sernika i jabłecznika. Oba ciasta były paskudne! Sernik upieczono z nadpsutego twarogu, w jabłeczniku natomiast mnóstwo było łusek i pestek. A jabłka straszyły kolorem ziemi...


Zamiłowanie do kupnych ciast tkwiło we mnie niezmiennie przez kilkadziesiąt lat. Z dużym trudem zwalczyłam je dopiero parę lat temu. Ale bywa, że i teraz, gdy zapachną mi świeże pączki lub drożdżówka, dużo silnej woli trzeba, by się nie skusić...






8 komentarzy:

  1. U mnie w domu się nie piekło, mama nie lubiła, ale parę kroków od siebie mieliśmy cukiernię, gdzie produkty dostarczał znany nam Pan z okolic górskich (jajka, mleko, sery, masło, śmietana). Jakie tam wszystko było pyszne! :) I świeże!:) Nigdy później nie trafiłam na taką cukiernię ;)

    Teraz sama wolę coś upiec niż kupić... ale drożdżówka czy pączek też mnie czasem skusi ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomnialas , mam nadzieje, o cukierni na Chylonskiej do ktorej to zachodzilismy grupowo najczesciej pelna ostatnia lawka czasem z przystawkami. Bylo to przelotem z TTSu na przystanek kolejki.
    Nigdy nie rozpatrywalem tej cukierni w kategoriach wypiekow, wazne ze bylo slodko.

    Wladziuchna zaslynal tam wkladajac do ust cztery kremowki jednoczesnie, po czym, znienacka zaczal rzezic, dychac, a co dychnal to dostawal wiekszego wytrzeszczu oczu. Co wiekszy wytrzeszcz to twarz pokrywala sie piekniejszym odcieniem sinosci.

    Chlopina niechybnie by sie udusil, gdyby nie olowek. Wladziu w desperacji wyrwal rzeczony olowek z rak sprzedawczyni (pamietam zolty HB) po czym natychmiast przeswidrowal sobie otworek do oddychania. Nastepnie juz po opanowaniu sytuacji, bardzo zrecznie dopchal kremowki, ciagle poslugujac sie zdobycznym olowkiem, do przelyku.

    Jak moglas to zapomniec? Piszesz jakbys zaraz po podstawowce wyladowala na Uniwersytecie...

    PS Bajaderki i eklerki sa moimi ulubionymi ciastkami

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdybym nie była tak leniwa jak jestem, to piekłabym w domu. Uwielbiam ptysie z bitą śmietaną,ale zamiast je w domu piec robię samą bitą śmietanę i łączę ją z.....gotowym groszkiem ptysiowym.
    A tak poza tym to w "moim" osiedlowym sklepie jest super zaopatrzony dział cukierniczy - dostarcza aż 3 cukierników i jeszcze nie trafiłam na coś nieświeżego lub niesmacznego. Często jest sernik przekładany frużeliną wiśniową i to jest prawdziwe niebo w gębie. I "pijany rodzynkowiec"- też znakomity. Do sklepu mam mniej niż 100m od wejścia do domu. Nieco dalej, ze 120 m od domu, mam warzywniaczek i raz w tygodniu serwują tu "Królową Marysieńkę"- ciasto czekoladowe z budyniowo-śmietanowym wierzchem - nieprzyzwoicie smaczne. Żeby dopełnić grzeszenia w odległości 650m mam piekarnio-cukiernię. Ma super babeczki z wiśniami, jagodami , budyniem. I mają super torty czekoladowe- na zamówienie krem może być maślany- trochę droższe, no ale codziennie się tortu nie zamawia. I w tej sytuacji wcale mi się piec nie chce.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Na samą myśl można się ślinką zadławić.... Nie dziwota, że nie pieczesz.:)))

    OdpowiedzUsuń
  5. No widzisz, skleroza... Ale za przypomnienie dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  6. W naszym domu nie do wyobrażenia była niedziela bez ciasta...

    OdpowiedzUsuń
  7. Brakuje mi genialnych pleśniaków mamy. Chociaż to murzynki były moimi niepoprawnymi politycznie ulubieńcami.Sernika nigdy nie lubiłam a teraz to już w ogóle będzie mnie prześladować wizja nadpsutego twarogu, fu.
    Zawsze myślałam że do wszystkich cukierniczych cudowności używa się masła, ale to może tylko u nas było tak 'na bogato' ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. O! Może pleśniaka zrobię na Święta? Niemodne teraz ciacho, a takie dobre...

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...