.. nie lubiłam Mickiewicza (obrzydził mi go skutecznie polonista w siódmej klasie), jedno muszę mu przyznać. Gdy aktualną rzeczywistość coraz trudniej strawić, nie ma to jak udać się w ,,kraj lat dziecinnych''....
Zebrało mi się dziś znów na wspominki, a impulsem stała się pyszna drożdżówka Beaty, na którą się skusiłam, bo przecież mam słaby charakter...
Rozmawiałyśmy sobie przy tym ciachu o figach, daktylach, skórce pomarańczowej itp. I o tym, że drożdżówka pozbawiona całkowicie bakalii to jednak nie to.
W czasach, gdy pomarańcze były trudne do zdobycia, a o kandyzowanej skórce dostępnej w każdym niemal sklepie nawet nie marzyliśmy, Babcia skórkę taką produkowała osobiście. Do obierania pomarańczy należało się brać z wielką pieczołowitością, by nie zmarnować ani kawałeczka. Pamiętam taką awanturę, gdy wydało się, że ośmieliłam się wyrzucić spory fragment poszarpanej skórki do kosza. Oj, działo się!
Sernik, keks, drożdżówka, świąteczne makowce nie mogły się obejść bez tego cymesu. Absolutnie!
Tato zawsze lubił bardzo suszone figi i daktyle. Na co dzień się takich frykasów nie jadało, ale gdy wyjeżdżaliśmy np. na pracownicze wczasy, wtedy nawet Mamidło pozwalało na parę dni zapomnieć, że trzeba oszczędzać i łaskawym okiem spoglądało na naszą trójkę (tato, Sister i ja) czerpiącą garściami zakazany owoc. Aha, po kieszeniach Tato upychał jeszcze zawsze migdały, które uwielbiałyśmy!
Wiele zachcianek, normalnie nie do pomyślenia, można było zrealizować właśnie podczas rodzinnych wyjazdów. I zawsze fundatorem był Tato. Na co dzień bardzo zapracowany, mało poświęcający czasu swoim pociechom, stawał się wtedy dobrym wujkiem, rozpieszczającym swoje ,,panny córki''... Myślę, że pracowicie ciułał na takie okazje łaskawie darowane przez ,,naczalstwo'' zaskórniaki, by się potem cieszyć, że sprawia nam radość.
W pewnym sensie kultywujemy tę świecką tradycję. Urlopy są zazwyczaj czasem niemal nieograniczonego rozpasania! Czy to dawniej, gdy dzieci podróżowały z nami, czy teraz, gdy wyjeżdżamy już tylko we dwoje...
Od lat staram się co miesiąc zaoszczędzić ze swojej belferskiej emerytury chociaż 100-150 zł, by je potem, w czasie wyjazdów, radośnie roztrwonić! Jak Tato...
Niedawno rozmawialiśmy o wczasowej rozrzutności i ze smutkiem stwierdziłam, że byłam strasznie surową mamą. Ustalałam przed wyjazdem zasadę - kupujemy tylko jedną rzecz w ciągu dnia (lody, gofry itd) i tej zasady się trzymałam, jeśli dzieci chciały coś więcej to mogły to sobie kupić za własne kieszonkowe. Nie pozwalałam też na jedzenie na plaży gdzie roiło się od os.
OdpowiedzUsuńTo masz miłe wspomnienia z wakacji. Ja raczej mniej radosne, jako że moja babcia nie folgowała "żadnym fanaberiom", a jedzenie w innych niż wyznaczone na to pory i miejsce było zabronione- żadnego podjadania pomiędzy posiłkami!!!!
OdpowiedzUsuńTeż pamiętam, że skórkę pomarańczową smażono w domu. Należało koniecznie wpierw wyszorować szczoteczką pomarańczę, potem obrać tak, by zostały cztery duże kawałki skóry, która po obraniu lądowała na jakiś czas w naczyniu z wodą, a potem była smażona w cukrze i krojona na malutkie kosteczki lub cieniutkie paski. Nigdy nie przepadałam za smażoną skórką pomarańczy- zawsze pracowicie ją wydłubywałam z ciasta i wyrzucałam. I do dziś nie dodaję do niczego skórki a tylko esencję pomarańczową.
Miłego;)
Ja również pamiętam skórkę pomarańczową i procedury jej wytwarzania :).
OdpowiedzUsuńGdy sprzątałam dom, po odejściu mojej ukochanej Babci, znalazłam słoiczek świeżo przygotowanej skórki. Ot taki nawyk, mimo, że w sklepie można nabyć, to jednak taka "swoja" wydawała się lepsza.
Stałam z tym słoiczkiem i chociaż starałam się bardzo, żeby tej skórki nie dodać do własnej duszy, to łzy kapały i kapały.
Mam go do dziś...
Piękna historia...
OdpowiedzUsuńJa też za skórką nie przepadałam, ale nie śmiałabym wydłubać. Z esencji uznaję tylko arakową i rumową.
OdpowiedzUsuńSurową byłam w tym względzie, a przynajmniej się starałam być, na co dzień...
OdpowiedzUsuńEch wspomnienia z dzieciństwa. Proste nawet te marzenia były nieskomplikowane. Garść fig i migdałów
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Minimalistom chyba łatwiej żyć, prawda?
OdpowiedzUsuńTeraz skórki pomarańczowe same się hodują, dostępne są na każdym zadku!
OdpowiedzUsuńTym milej przeczytać jak to drzewniej bywało... że nie było ;)
Ja po prostu zawsze byłam wrednym dzieckiem.No chyba lepiej, że ją wydłubywałam niż gdybym nią pluła na talerzyk:)))
OdpowiedzUsuńTak prawdę mówiąc to też najczęściej używam arakowej i rumowej. I doszłam do wniosku, że nie lubię również (w sensie smakowym) tych wszystkich ozdóbek cukierniczych, choć wizualnie to jest wszystko w porządku. Najbardziej lubię gdy ciasto ma tylko taką ozdobną "pokrywkę", którą się z niego zdejmie, a pod spodem jest "coś" zwykłego- tort, mazurek czy inne ciasto.
W domu mojej babci były i podsmażane skórki z pomarańczy, i śliwki, wiśnie, jabłuszka, gruszki w cukrze, i rodzynki... i czego tam jeszcze nie było. Większość sporządzana osobiście. A oczywiście że do ciast - tych na Boże Narodzenie i tych na Wielkanoc, a bożonarodzeniowe wypiekowe rozmaitości wytrzymywały w specjalnej spiżarni (nie w lodówce czy zamrażalce) aż do końca lutego. O mojej babci można by kulinarne poematy pisać...
OdpowiedzUsuńA ja świetnie robie naleśniki i jajecznicę :-) pozdrawiam
No, niestety! Hodują się...
OdpowiedzUsuńOzdóbki są okropne! A najgorsze takie srebrne kulki, jak na wampiry...
OdpowiedzUsuńCzekam na poematy o Babci! Uważam, że takich babć już nie ma, więc tym dawniejszym należy się pomnik. Choćby w postaci opowieści.
OdpowiedzUsuń