sobota, 17 maja 2014

Raport tygodniowy

Obiecany raport z podróży (nie wiem, czy cały, bom zmordowana okrutnie po wieczornych obowiązkach gospodyniowo-wiejskich).


Do ośrodka w Rzykach-Praciakach  przyjechaliśmy około 13-tej w poniedziałek. Krótkie ,,oswojenie się'' z domkiem i zaraz potem obiad w ,,Oberży'' naprzeciwko. Szwagier co i raz pomrukiwał z ukontentowania polskim jedzeniem i tylko żałował, że nie zmieści połowy menu naraz...  Po obiedzie krótka odsapka i mały wypad na Kocierz i do Żywca. Oczywiście prawie cały czas w deszczu! Jeszcze małe zakupy (Michał postanowił testować nieznane mu dotychczas polskie gatunki piwa) i wieczór na pogaduchach przy wtórze ulewy za oknem...


Wtorek był jedynym ciepłym w miarę i niemal słonecznym dniem naszej wyprawy. Nastawiałyśmy się z Basią na Kraków, ale Misiek nad życie zapragnął nabyć... prawdziwą  łącką śliwowicę. Głównie po to, by już w Ohio zdegustować wyrób w towarzystwie zaprzyjaźnionego Serba, który też z każdej wizyty w ojczyźnie przywozi swojskie specjały procentowe.


Pasąc oczy pięknymi widokami pokonywaliśmy kolejne dziesiątki kilometrów. Z przystankiem w Wadowicach, wiadomo! Z nieodzowną w tym miejscu konsumpcją kremówki w wykonaniu Michała.


Wreszcie jest Łącko! Źródło upragnionego napitku. Okazało się jednakowoż, iż nabycie śliwowicy nie jest takie proste. W przeddzień wyjazdu Michał przestudiował temat w sieci. Znalazł tam informację, że certyfikat oryginalności wydaje urząd gminy. Udał się więc z moim Małżem do szacownego gmachu, gdzie spanikowana urzędniczka niemal udała nagły atak głuchoty. Może się obawiała dziennikarskiej prowokacji czy inszego podstępu? W końcu poradziła, by spytać w kwiaciarni obok. Panienka kwiaciareczka odesłała naszych panów do pobliskiego sklepu ze sprzętem komputerowym (!). Po drodze napotkaliśmy stragan z warzywami obsługiwany przez pana circa 50-letniego. Puściliśmy Szwagra przodem, bo czteroosobowa grupa mogłaby wzbudzić niepotrzebną czujność. I to był dobry pomysł. Michał zagadał, po czym obaj panowie udali się na zaplecze i już po dwóch minutach nasz kompan wyszedł z reklamówką, w której tkwił przedmiot o kształcie ogólnie znanym! A na obliczu  Misia malował się uśmiech szczęścia i satysfakcji...


Środa powitała nas kanonadą kropel stukających w dach. Wybraliśmy więc niedużą (w sensie odległości) wycieczkę do Pszczyny. Zwiedzanie pałacu  księżnej Daisy (wciąż obowiązują tam słynne filcowe muzealne kapciochy!)  zajęło nam ponad trzy godziny. Zew natury, czyli w tym przypadku głód,  zaprowadził nas we wspaniałe miejsce - do restauracji ,,Stara piekarnia''. Wierzcie lub nie, ale tam po raz pierwszy w życiu spróbowałam ruskich pierogów. Ależ to było pyszne! Każdy z nas zresztą był zachwycony swoim daniem i niezwykle miłą obsługą. Na koniec jeszcze fotka na ławeczce z posążkiem Daisy... Obowiązkowo!


Deszcz nie przestawał padać, więc wieczór znów przy piwku (panowie) i białym winie (Basia i ja).  Rano szybkie pakowanie i druga część wyprawy, czyli Słowacja. Do hotelu w Levoczy dotarliśmy wczesnym popołudniem. A tam kataklizm istny! Huraganowy wiatr, strugi deszczu, niebo ołowiane. Zwiedzanie wykluczone, ale był plan B - pobliskie baseny termalne w miejscowości Vrbov. Więc stroje kąpielowe oraz  ręczniki w dłoń i ruszamy!


Po drodze więcej płynięcia niż jazdy. Co i raz strumienie przecinają szosę, wiatr wyje strasznie. Nic to, jedziemy. W samym Vrbovie oznakowanie żadne, więc zasięgamy języka w hotelu. Dwie rundki po wsi bez efektu, wracamy  znów do hotelu. A tam pani recepcjonistka oznajmia, że w całej miejscowości od czterech godzin brak prądu, więc nie wiadomo, czy baseny czynne. Oczywiście, nieczynne! Przyjmujemy  ów dopust boży z humorem, bo co innego pozostało?


W efekcie spędziliśmy bardzo miły wieczór na wspominkach... I obejrzeliśmy słowacki odpowiednik ,,Familiady'' - rewelacyjny!


Z mocnym postanowieniem nieprzejmowania się aurą, na piątek zaprogramowaliśmy Spiszskij Hrad. Ruiny ogromnego  średniowiecznego zamczyska na wzgórzu. Wspinaliśmy się mozolnie po totalnie mokrych kamieniach i trawie, z góry lało jak z cebra, mokrzy byliśmy wszyscy po kolana, ale było warto! Wrażenie piorunujące wręcz... Gdy schodziliśmy, pogoda zaczęła się nieco poprawiać. Dzięki temu w drodze do polskiej granicy udało się nam zobaczyć w pełni krasy Wysokie Tatry pokryte śniegiem. Jak na zawołanie  akurat zaświeciło słonko, by umożliwić obfotografowanie.


Jeszcze krótki postój u Magdy na herbatkę, moja wyprawa naprzeciwko, do PSS-u po najlepsze na świecie wędliny w Andrychowie, i... do domu!


***


Oj, chyba nieco przynudziłam... Kto do końca doczytał, ten bohater!



20 komentarzy:

  1. E tam przynudzilas.
    Tyle mojego, ile sobie o podrozach poczytam. A piszesz tak, ze prawie tam bylam;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie no ja normalnie pełna podziwu jestem dla ciebie w kwestii lekceważenia aury. A tak już zupełnie z innej beczki mam pytanie bo wiem że ebooka posiadasz. Ja też będę posiadać / na dzień matki dostanę/ i chce cię poprosić o radę w kwestii skąd sciągnąć, zakupić i co. Poleć coś bo całkiem zagubiona jestem.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Klarka Mrozek18 maja 2014 00:44

    i o takich rzeczach trzeba pisać na blogach - jak kupować śliwowicę? wchodzi się do pierwszego lepszego sklepiku, nieważne, z butami czy z gazetami i mówi - proszę śliwkę! Albo gruszkę, bo gruszkówkę mają również wspaniałą. I pani idzie na zaplecze i przynosi butelczynę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajnie, że już jesteś. Dzień zaczynam od spacerku po znajomych blogach, choć nie bloguję, jam czytacz

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetne sprawozdanie!:) Żadnego przynudzania nie było;)
    Miło czas spędziliście, pogoda Wam nie straszna;)

    OdpowiedzUsuń
  6. To już, widzę, doprawdy niewiele potrzeba, by za bohatera uchodzić...:)
    Wojaż w rzeczy samej, wielce udatny, jeno jeśli ów nabytek z Łącka nie we flaszy firmowej, to jegomość może mieć tęgiego frasunku by go do Stanów dowieźć...
    Kłaniam nisko:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ależ Wy to macie wszyscy zdrowie. Tylko pozazdrościć..

    OdpowiedzUsuń
  8. W gruncie rzeczy to był dość ,,leniwy'' wyjazd, poza wspinaczką na zamek...

    OdpowiedzUsuń
  9. Napitek ze wszech miar praworządny, z certyfikatem urzędowym.

    OdpowiedzUsuń
  10. Pewnie, że milej byłoby z aura taką, jak dzisiejsza...

    OdpowiedzUsuń
  11. Tym przyjemniej, że się odezwałaś. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  12. Gruszkę Szwagier dokupił, gdy wracaliśmy na parking po spacerku!

    OdpowiedzUsuń
  13. My ściągamy z ebooks4me. Tam są książki darmowe. Wiem, że jest też coś o nazwie chomik. Na razie nie korzystamy z kupowania. W tych ,,wypożyczalniach'' książki są podzielone tematycznie, więc łatwo znaleźć coś, co Ci odpowiada.

    OdpowiedzUsuń
  14. Też lubię słuchać lub czytać opowieści o cudzych podróżach.

    OdpowiedzUsuń
  15. no a gdzie te foty :/ :/ :) no w tym roku jak na razie to chyba nikogo pogoda nie rozpieszcza, ja dopiero urlop bede w sierpniu miec jak sie nic nie pomiesza, ale co tam w dobrym towarzystwie to i takie podroze w deszczu sa przyjemne :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Foty tym razem robiło Szwagrostwo, więc nie wiem, czy się da udostępnić...

    OdpowiedzUsuń
  17. pięknie:)) Tatry od drugiej strony wyglądają cudownie:)),inaczej, jakby znienacka wyrastają..przynajmniej ja mam zawsze takie wrażenie..

    co do śliwowicy..no tak się ją tam niestety kupuje, wiem od krościenkowej ciotki, ale warto:)

    szkoda tylko,że pogoda taka sobie była,ale widać nie przeszkodziła w udanej zabawie.

    OdpowiedzUsuń
  18. O czemu nie mówiłaś , że będziesz "atakować" śliwowicę łącką od razu bym Ci podała namiary na sklep komputerowy :) . Ja tez przeżyłam ciekawą przygodę zakupując ten trunek wiele lat temu - do dziś wspominamy :) hheee!!

    OdpowiedzUsuń
  19. Gdybyś uprzedziła, nie byłoby przygody!:)

    OdpowiedzUsuń
  20. Rzeczywiście, Tatry wyrastające wprost z nizin - niesamowite!

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...