Obiecany raport z podróży (nie wiem, czy cały, bom zmordowana okrutnie po wieczornych obowiązkach gospodyniowo-wiejskich).
Do ośrodka w Rzykach-Praciakach przyjechaliśmy około 13-tej w poniedziałek. Krótkie ,,oswojenie się'' z domkiem i zaraz potem obiad w ,,Oberży'' naprzeciwko. Szwagier co i raz pomrukiwał z ukontentowania polskim jedzeniem i tylko żałował, że nie zmieści połowy menu naraz... Po obiedzie krótka odsapka i mały wypad na Kocierz i do Żywca. Oczywiście prawie cały czas w deszczu! Jeszcze małe zakupy (Michał postanowił testować nieznane mu dotychczas polskie gatunki piwa) i wieczór na pogaduchach przy wtórze ulewy za oknem...
Wtorek był jedynym ciepłym w miarę i niemal słonecznym dniem naszej wyprawy. Nastawiałyśmy się z Basią na Kraków, ale Misiek nad życie zapragnął nabyć... prawdziwą łącką śliwowicę. Głównie po to, by już w Ohio zdegustować wyrób w towarzystwie zaprzyjaźnionego Serba, który też z każdej wizyty w ojczyźnie przywozi swojskie specjały procentowe.
Pasąc oczy pięknymi widokami pokonywaliśmy kolejne dziesiątki kilometrów. Z przystankiem w Wadowicach, wiadomo! Z nieodzowną w tym miejscu konsumpcją kremówki w wykonaniu Michała.
Wreszcie jest Łącko! Źródło upragnionego napitku. Okazało się jednakowoż, iż nabycie śliwowicy nie jest takie proste. W przeddzień wyjazdu Michał przestudiował temat w sieci. Znalazł tam informację, że certyfikat oryginalności wydaje urząd gminy. Udał się więc z moim Małżem do szacownego gmachu, gdzie spanikowana urzędniczka niemal udała nagły atak głuchoty. Może się obawiała dziennikarskiej prowokacji czy inszego podstępu? W końcu poradziła, by spytać w kwiaciarni obok. Panienka kwiaciareczka odesłała naszych panów do pobliskiego sklepu ze sprzętem komputerowym (!). Po drodze napotkaliśmy stragan z warzywami obsługiwany przez pana circa 50-letniego. Puściliśmy Szwagra przodem, bo czteroosobowa grupa mogłaby wzbudzić niepotrzebną czujność. I to był dobry pomysł. Michał zagadał, po czym obaj panowie udali się na zaplecze i już po dwóch minutach nasz kompan wyszedł z reklamówką, w której tkwił przedmiot o kształcie ogólnie znanym! A na obliczu Misia malował się uśmiech szczęścia i satysfakcji...
Środa powitała nas kanonadą kropel stukających w dach. Wybraliśmy więc niedużą (w sensie odległości) wycieczkę do Pszczyny. Zwiedzanie pałacu księżnej Daisy (wciąż obowiązują tam słynne filcowe muzealne kapciochy!) zajęło nam ponad trzy godziny. Zew natury, czyli w tym przypadku głód, zaprowadził nas we wspaniałe miejsce - do restauracji ,,Stara piekarnia''. Wierzcie lub nie, ale tam po raz pierwszy w życiu spróbowałam ruskich pierogów. Ależ to było pyszne! Każdy z nas zresztą był zachwycony swoim daniem i niezwykle miłą obsługą. Na koniec jeszcze fotka na ławeczce z posążkiem Daisy... Obowiązkowo!
Deszcz nie przestawał padać, więc wieczór znów przy piwku (panowie) i białym winie (Basia i ja). Rano szybkie pakowanie i druga część wyprawy, czyli Słowacja. Do hotelu w Levoczy dotarliśmy wczesnym popołudniem. A tam kataklizm istny! Huraganowy wiatr, strugi deszczu, niebo ołowiane. Zwiedzanie wykluczone, ale był plan B - pobliskie baseny termalne w miejscowości Vrbov. Więc stroje kąpielowe oraz ręczniki w dłoń i ruszamy!
Po drodze więcej płynięcia niż jazdy. Co i raz strumienie przecinają szosę, wiatr wyje strasznie. Nic to, jedziemy. W samym Vrbovie oznakowanie żadne, więc zasięgamy języka w hotelu. Dwie rundki po wsi bez efektu, wracamy znów do hotelu. A tam pani recepcjonistka oznajmia, że w całej miejscowości od czterech godzin brak prądu, więc nie wiadomo, czy baseny czynne. Oczywiście, nieczynne! Przyjmujemy ów dopust boży z humorem, bo co innego pozostało?
W efekcie spędziliśmy bardzo miły wieczór na wspominkach... I obejrzeliśmy słowacki odpowiednik ,,Familiady'' - rewelacyjny!
Z mocnym postanowieniem nieprzejmowania się aurą, na piątek zaprogramowaliśmy Spiszskij Hrad. Ruiny ogromnego średniowiecznego zamczyska na wzgórzu. Wspinaliśmy się mozolnie po totalnie mokrych kamieniach i trawie, z góry lało jak z cebra, mokrzy byliśmy wszyscy po kolana, ale było warto! Wrażenie piorunujące wręcz... Gdy schodziliśmy, pogoda zaczęła się nieco poprawiać. Dzięki temu w drodze do polskiej granicy udało się nam zobaczyć w pełni krasy Wysokie Tatry pokryte śniegiem. Jak na zawołanie akurat zaświeciło słonko, by umożliwić obfotografowanie.
Jeszcze krótki postój u Magdy na herbatkę, moja wyprawa naprzeciwko, do PSS-u po najlepsze na świecie wędliny w Andrychowie, i... do domu!
***
Oj, chyba nieco przynudziłam... Kto do końca doczytał, ten bohater!
E tam przynudzilas.
OdpowiedzUsuńTyle mojego, ile sobie o podrozach poczytam. A piszesz tak, ze prawie tam bylam;)
Pozdrawiam
Nie no ja normalnie pełna podziwu jestem dla ciebie w kwestii lekceważenia aury. A tak już zupełnie z innej beczki mam pytanie bo wiem że ebooka posiadasz. Ja też będę posiadać / na dzień matki dostanę/ i chce cię poprosić o radę w kwestii skąd sciągnąć, zakupić i co. Poleć coś bo całkiem zagubiona jestem.
OdpowiedzUsuńi o takich rzeczach trzeba pisać na blogach - jak kupować śliwowicę? wchodzi się do pierwszego lepszego sklepiku, nieważne, z butami czy z gazetami i mówi - proszę śliwkę! Albo gruszkę, bo gruszkówkę mają również wspaniałą. I pani idzie na zaplecze i przynosi butelczynę.
OdpowiedzUsuńFajnie, że już jesteś. Dzień zaczynam od spacerku po znajomych blogach, choć nie bloguję, jam czytacz
OdpowiedzUsuńŚwietne sprawozdanie!:) Żadnego przynudzania nie było;)
OdpowiedzUsuńMiło czas spędziliście, pogoda Wam nie straszna;)
To już, widzę, doprawdy niewiele potrzeba, by za bohatera uchodzić...:)
OdpowiedzUsuńWojaż w rzeczy samej, wielce udatny, jeno jeśli ów nabytek z Łącka nie we flaszy firmowej, to jegomość może mieć tęgiego frasunku by go do Stanów dowieźć...
Kłaniam nisko:)
Ależ Wy to macie wszyscy zdrowie. Tylko pozazdrościć..
OdpowiedzUsuńW gruncie rzeczy to był dość ,,leniwy'' wyjazd, poza wspinaczką na zamek...
OdpowiedzUsuńNapitek ze wszech miar praworządny, z certyfikatem urzędowym.
OdpowiedzUsuńPewnie, że milej byłoby z aura taką, jak dzisiejsza...
OdpowiedzUsuńTym przyjemniej, że się odezwałaś. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńGruszkę Szwagier dokupił, gdy wracaliśmy na parking po spacerku!
OdpowiedzUsuńMy ściągamy z ebooks4me. Tam są książki darmowe. Wiem, że jest też coś o nazwie chomik. Na razie nie korzystamy z kupowania. W tych ,,wypożyczalniach'' książki są podzielone tematycznie, więc łatwo znaleźć coś, co Ci odpowiada.
OdpowiedzUsuńTeż lubię słuchać lub czytać opowieści o cudzych podróżach.
OdpowiedzUsuńno a gdzie te foty :/ :/ :) no w tym roku jak na razie to chyba nikogo pogoda nie rozpieszcza, ja dopiero urlop bede w sierpniu miec jak sie nic nie pomiesza, ale co tam w dobrym towarzystwie to i takie podroze w deszczu sa przyjemne :)
OdpowiedzUsuńFoty tym razem robiło Szwagrostwo, więc nie wiem, czy się da udostępnić...
OdpowiedzUsuńpięknie:)) Tatry od drugiej strony wyglądają cudownie:)),inaczej, jakby znienacka wyrastają..przynajmniej ja mam zawsze takie wrażenie..
OdpowiedzUsuńco do śliwowicy..no tak się ją tam niestety kupuje, wiem od krościenkowej ciotki, ale warto:)
szkoda tylko,że pogoda taka sobie była,ale widać nie przeszkodziła w udanej zabawie.
O czemu nie mówiłaś , że będziesz "atakować" śliwowicę łącką od razu bym Ci podała namiary na sklep komputerowy :) . Ja tez przeżyłam ciekawą przygodę zakupując ten trunek wiele lat temu - do dziś wspominamy :) hheee!!
OdpowiedzUsuńGdybyś uprzedziła, nie byłoby przygody!:)
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, Tatry wyrastające wprost z nizin - niesamowite!
OdpowiedzUsuń