wtorek, 17 czerwca 2014

Rozpasanie

Inaczej nie mogę nazwać tego, cośmy przez ostatnie dni czynili...


Może teraz przyjdzie się nam zmagać z lekką zapaścią finansową. Ale co użyliśmy, to nasze! W końcu swoje lata mamy, zdrowie może zacznie szwankować albo ochota minie na to i owo,  więc jak nie teraz, to kiedy?!


Pierwsze trzy dni u Madzi nie nosiło jeszcze znamion rozpasania totalnego. Chyba, że zaliczyć tu pieszą wędrówkę Małża po beskidzkich szczytach. Biedny, przeszedł ,,tylko'' 56 km, zamiast planowanych sześćdziesięciu pięciu... Zawiniła ulewa. Ewakuował się busikiem...


W niedzielę rano wyjechaliśmy do zamku Książ. Po drodze zahaczyliśmy o Świdnicę, by popodziwiać śliczny ryneczek oraz największy w Europie drewniany Kościół Pokoju. Wrażenie niesamowite!


Potem już prosto do siedziby książąt von Hochberg. Miejsce naprawdę niezwykłe i pełne wciąż nieodkrytych tajemnic. O wiele ciekawsze niż Pszczyna, zarówno pod względem architektonicznym, jak i historycznym.


W pałacowych ogrodach niewiarygodnie ogromne rododendrony, moje ukochane krzewy. Trzymetrowe ,,potwory''. Niektóre, skryte w cieniu, jeszcze kwitły... Tereny wokół zamku tak rozległe, iż nie dziw, że ponad stu ogrodników miało tu co robić w czasach pałacowej świetności!


Zwiedzających w niedzielę mrowie a mrowie! Wycieczki szkolne krajowe, emeryckie niemieckie, grupki niezorganizowane, parking zawalony, gwar. Mimo to upajałam się każdą chwilą!


Po dziewiętnastej teren opustoszał i zrobiłoby się nawet cicho, gdyby nie fakt, iż w restauracji naprzeciw naszego hotelu odbywały się huczne poprawiny... Zarządziliśmy taktyczny odwrót ku położonej dalej restauracyjce i tam delektowaliśmy się napojami różnymi. Potem kąpiel ,,rocznicowa'' w ogromnej wannie i... no, nie jesteśmy przecież jeszcze tacy starzy!:)


Rano rześki spacerek z psem po parku i odmeldowaliśmy się, by ruszyć do Karpacza. Uwierzcie lub nie, ale przez cały poniedziałek Śnieżkę było widać jak na dłoni! Widocznie trafiliśmy na jeden z tych kilku magicznych dni w roku, gdy nie kryje szczytu mgła... Z naszego hotelu m.in. mieliśmy świetny widok na szczyt. A hotel kapitalny! Pokój z wielkim tarasem, więc Era mogła sobie bodźców dostarczać, a ja miałam gdzie zapalić. Do tego w obiekcie jacuzzi, basen i sauna.


Nasz pobyt podzieliliśmy na część hardcorową i lajtową. Więc najpierw etap turystyczny: długi i dość wyczerpujący marsz wzdłuż Łomnicy, a potem  do świątyni Wang. Na szczęście nie było upału. Świątynia się nie zmieniła, odkąd ją po raz pierwszy widziałam, 47 lat temu. Natomiast otoczenie? Diametralnie!


Po smacznym obiadku w ,,Łomniczance'' i powrocie do hotelu przebraliśmy się za ,,letników'', zostawiliśmy zmęczoną Erkę i poszliśmy się ,,polansować'' na główną ulicę. A co?! Było na co popatrzeć, nie powiem. Z godzinkę posiedzieliśmy w przytulnej kawiarence z widokiem na deptak, którym płynął ludzki strumień niczym na Monciaku w sezonie. Choć letników jeszcze stosunkowo niewielu.


Po powrocie do hotelu zaliczyłam jakieś 75 minut meczu Niemcy - Portugalia, po czym, usatysfakcjonowana wynikiem, zarządziłam pławienie się w wodzie. Najpierw kwadransik w jacuzzi (coś słabo bąbelkowała), potem dłuższa chwila w basenie. I znów do wanny! Małż jeszcze na parę chwil zamknął się w saunie. Dla mnie to akurat tortura, nie przyjemność... Gdy już oboje zalegliśmy z powrotem w jacuzzi, przyszła pani recepcjonistka. Popatrzyła na nas i mówi: - A nie chcecie sobie państwo włączyć bąbelków? Tu się taki guziczek naciska...


No tak! Teraz to nasze ciała zaczęły być traktowane jak należy! Więc kolejny kwadransik...


Wymoczeni i czyściutcy odzialiśmy się ponownie i ruszyliśmy na kolację do restauracyjki nieopodal. Młodziutki kelner traktował nas niczym udzielne księstwo! Zasłużył na suty napiwek...


W drodze powrotnej do hotelu moją uwagę przykuła wystawa sklepu monopolowego, gdzie na jednej z butelek nalepka głosiła, ni mniej ni więcej, tylko - ,,pieprzona kurwica''! Wyrób ponoć regionalny. Nie odważyłam się nabyć, choć pomyślałam, że dzieciom bym chyba zaimponowała...


Dziś, w drodze powrotnej, jeszcze krótka wizyta w Kaliszu, gdzie wspominaliśmy sobie różne sceny z ,,Nocy i dni''... Ładne miasto.


***


Troszkę trudno będzie od rana zacząć zmagać się z normalną codziennością... Po dniach, gdy to NAM usługiwano na każdym kroku. No, cóż, jakoś przywykniemy...


21 komentarzy:

  1. Ech, szczerze zazdroszczę. Masz teraz co wspominać. Nasz Śląsk to nie tylko huty i węgiel. Uściski serdeczne-;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny wyjazd:) Należało Wam się takie rozpasanie:)

    Tęskniłam;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę zaprotestować, jako Wrocławianka i Dolnoślążanka oraz podkreślić, ze Zgaga zwiedzała Dolny Śląsk, a nie "nasz Śląsk pełen hut i węgla". Dolny Śląsk to zupełnie inna kraina :-). Na dobrą sprawę ledwie się w nim Opole mieści, a gdzież tam Katowice z przyległościami! To magiczny region pełen sekretów historii i superciekawych miejsc. Pozdrawiam, zapraszam.

    OdpowiedzUsuń
  4. ~Antoni Relski18 czerwca 2014 06:29

    Opowiadanie z cyklu - na emeryturze nie musisz udawać życia.
    Niestety przychodzi to smutne otrzeźwienie związane z widokiem pustego portfela. Ale jak czytam było warto
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Niezwykle urokliwe miejsca, też byłam, zaraz sobie odświeżę pamięć "po zdjęciach". Takie rozpasanie to oczywista oczywistość i się należy, zeby urlop był prawdziwym urlopem.
    W nazwie trunku chyba nie wypatrzyłaś ledwo widocznej literki "n" :) , bo to ponoć kurnwica a to oznacza w gwarze góralskiej silny deszcz z wiatrem. Ja mam z ostatniego wypadu do Zakopanego flaszeczkę zatytułowaną "stara kur/n/wica" :)
    Pozdrowionka, buziaczki

    OdpowiedzUsuń
  6. PS. Z tym "n" to chyba pic handlowy. W słowniczkach gwary /internetowych/ jest "kurwica" a górale mówią soczystym językiem, więc sama nie wiem...

    OdpowiedzUsuń
  7. Przyglądałam się dokładnie - ,,n'' tam nie było! Może w Zakopanem?...

    OdpowiedzUsuń
  8. Górale sudeccy mogą być w mowie swej odważniejsi?:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Pusty portfel już troszkę uzupełniony, a warto było na pewno!

    OdpowiedzUsuń
  10. Oczywiście, że Dolny Śląsk zwiedzałam! Do węgla ciągnie mnie tylko zimą...:)

    OdpowiedzUsuń
  11. Bo warto się czasem rozpasać. Oczywiście, w granicach zdrowego rozsądku.

    OdpowiedzUsuń
  12. Na pewno będę wspominać i myśleć o kolejnej wyprawie.

    OdpowiedzUsuń
  13. No to sobie Zgaguś poużywałaś na całego. Grunt, że wszystko przypadło Ci do gustu i jesteście zadowoleni. A ten płyn w monopolowym to do picia czy do smarowania zbolałych kości ludziom służy?
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Myślałam o Śląsku jako całości a nie dzielonym na kawałki. Beskidy to także Śląsk. ale ja do praojców Opolan się zaliczam z dziada i prapradziada..

    OdpowiedzUsuń
  15. Podobno do picia! Ale kto się odważy?:)

    OdpowiedzUsuń
  16. ~matka karmiąca20 czerwca 2014 06:09

    Piękna wyprawa! I co też ważne- dobrze zorganizowana -coś dla ciała i coś dla ducha.Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  17. Pani Zgago,
    szkoda, że nie zajrzeli Państwo do Szczawna Zdroju. To rzut beretem od zamku Książ. Miejsce urokliwe, piękne budynki sanatoriów, niesamowity park zdrojowy z teatrem, pijalnia wód. Polecam na przyszłość.

    OdpowiedzUsuń
  18. Mieliśmy przez chwilę ochotę skręcić... Ale co się odwlecze, to nie uciecze! Dolny Śląsk na pewno jeszcze nie raz odwiedzimy.

    OdpowiedzUsuń
  19. Duch podkarmiony widokami, ciało kuchnią tubylczą. A dziś zwykła pomidorowa, bo ileż można się rozpasywać?:)

    OdpowiedzUsuń
  20. Hm, nie wiedziałam, że geografii będę jeszcze kogoś uczyła, zwłaszcza, żem filolog :-). Otóż, Uleczko, Beskidy to np. przecudne Bieszczady, ale Zgaga w powyższym poście opisuje Sudety na (Dolnym) Śląsku hm hm... Pozdrawiam raz jeszcze i tym bardziej zapraszam!

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...