poniedziałek, 9 marca 2015

Niedzielne ,,atrakcje''

Dość nietypowy Dzień Kobiet nam wczoraj nastał...


O szóstej rano obudziłam się z ,,jelitówką''. Która to zaraza mordowała mnie systematycznie do nocy... Życie uchodziło ze mnie regularnie. Średnio co kwadrans. Jakakolwiek myśl o produktach jadalnych sprawiała wręcz fizyczny ból. Zaległam w łożu i słabłam z godziny na godzinę... Jedyne, co mogłam pobrać do organizmu, to była woda z cytryną...


Około 19.30 usłyszeliśmy łomot do drzwi. Małż otworzył, słyszę damski niemłody  głos: - Musi nam pan pomóc!


- A coś się stało? - spytał Małż. - A żeby pan wiedział. Włóż pan kurtkę i chodź!


Głos brzmiał bardzo apodyktycznie, ślubny posłusznie wyszedł. Wytrzymałam jakieś dziesięć minut, chłop nie wraca. Porwali, czy co? - myślę. Zwlokłam się z łoża boleści, kocykiem okryłam i wyszłam na taras. Z jednej strony nic, z drugiej... Rany boskie, pali się!!!


Nie dom, na szczęście, i nie młyn, ale pomiędzy nimi stojący przy płocie drzewny kikut gorejący! Dwa metry z hakiem płoną jak diabli... Widzę, że Małż i ojciec sąsiadki przedsiębiorą jakąś akcję gaśniczą. Czemu po straż nie zadzwonili? - myślę...


No, tak. Sąsiad od rana palił jakieś resztki po zrąbanym niedawno jesionie. Potem wyjechał z rodzinką, zostawiając teściów na gospodarstwie. W przypadku pojawienia się strażaków mogła wyjść na jaw niefrasobliwość pana A. Wiatru silnego niby nie było, a jednak...


Akcja gaśnicza, choć niekrótka,  skończyła się sukcesem! Pod koniec sąsiedzi wrócili. A. zdenerwowany totalnie, ręce mu się ponoć trzęsły niesamowicie.


Nie ma żartów z ogniem! Budynek, w którym mieszkamy, już się kiedyś spalił. Pod koniec lat sześćdziesiątych. Niemal do cna. Powtórki chyba nikt by sobie nie życzył. Tym razem dom nie był może  bezpośrednio zagrożony, ale uważać trzeba.


Małż też do południa niemały ogieniek rozpalił. Bo i nam się uzbierało mnóstwo suchych gałązek, pamiątek po jesiennych wichurach. Jednak nasze ognisko zostało  dokładnie zalane około siedemnastej...


Dziś dochodziłam do siebie. Powoli, ale systematycznie. Nagotowałam rosołku. Z którego wyjadłam głównie marchewkę... Jeszcze trochę chodzę, trzymając się ścian. Ale już widzę światełko w tunelu...




 

 

8 komentarzy:

  1. ~Klarka Mrozek10 marca 2015 02:21

    Niejeden dom spłonął właśnie z tego powodu, że nie wezwano straży pożarnej bojąc się przyznać do głupoty.
    Szybkiego powrotu do zdrowia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie dolegliwości znam tylko z opowiadań, bo nigdy mnie to coś nie dotknęło, ale współczuję serdecznie nieciekawych przeżyć zdrowotnych.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale mieliście atrakcje :( Dobrze, że nic się nikomu nie stało i, że nie ma poważniejszych strat.
    Zdrówka! i lepszego samopoczucia :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojej, to się porobiło(-; Mnie na takie dolegliwości najlepiej robi gotowana marchwianka. Zdrowia życzę-;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Było, minęło, kilogram zgubiłam. I żyję!

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki! JUż jestem w pełni sił witalnych...

    OdpowiedzUsuń
  7. Dopóki nie doświadczyłam, nie bardzo wierzyłam, że to może aż tak przebiegać. Nikomu nie życzę, no chyba że... temu panu z Kremla.:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Prawda. Nawet święta prawda!

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...