poniedziałek, 25 maja 2015

Jeszcze parę ulotnych refleksji pomadziarskich

Tak bez ładu i składu, ale napiszę, co mnie podczas wyprawy zadziwiło in plus albo minus.


Drogi, którymi jechaliśmy od polskiej granicy, nie należały do najgłówniejszych. Celowy wybór, bo autostradami może szybciej i wygodniej, ale niewiele się zobaczy. Te nasze średnio boczne były momentami po prostu straszne. Każdemu, kto psioczy na rodzime drogi, polecam! Niech się przekona, jak naprawdę źle może być...


Wioski słowackie i węgierskie w znacznej części wyglądają tak, jakby czas się tam zatrzymał ze trzy dekady temu. Dużo rozwalających się budynków, mało nowych domów, wszechobecne kupy gruzu, itp. Ze dwa razy mijaliśmy nawet najprawdziwsze slumsy.


Na ulicach Egeru bardzo wielu osobników obu płci ze znaczną nadwagą. A w miarę szczupła osoba w wieku emerytalnym to już ewenement. Czy to skutek złej diety? Możliwe, bo kolejne nasze zaskoczenie to znikoma ilość warzyw i owoców w sklepach. Pierwszego dnia np. nie udało nam się nigdzie znaleźć pomidorów.


Sałatka do dania głównego w restauracji to, wierzcie lub nie, trzy plasterki konserwowego ogórka tak cienkie, że grajdołek nasz można by przezeń zobaczyć, plus jeden przekrojony na pół koktajlowy pomidorek. W wersji bardziej bogatej jeszcze łyżeczka kiełków. Za to frytek lub ziemniaków góra jak dla chłopa od kosy.


Nie jestem absolutnie fanką lodów, potrafię dwa lata nie zjeść  ani gałeczki. Tym razem  po dwakroć uległam pokusie, bo ciekawa byłam, czy prawdę mówi nasza mapka mniej znanych ,,skarbów Egeru''. Że najlepsze niemal na świecie lody są w kawiarence Szarvari. Owszem, to była prawda! Szczególnie w przypadku czarnych jak smoła lodów o smaku gorzkiej czekolady... Szkoda tylko, że w Egerze nigdzie nie spotkałam makowych, które tak mi smakowały dwa lata temu w Budapeszcie...


Przedostatniego dnia późnym popołudniem szukaliśmy ciemnego pieczywa. Tu nie było, tam też nie, w końcu na jakiejś mocno bocznej uliczce napotkaliśmy piekarnię. Razowych chlebów było sporo, ale to nie sklep samoobsługowy... Jak tu się porozumieć? Szczerze wątpiłam, czy panienka za ladą ,,posiada'' angielski. Najwyżej pokażę palcem - rzekłam do Małża. Ale na wszelki wypadek zagadałam o ,,dark bread''. I proszę! Był odzew! Właściwie poza naszą gospodynią każdy tam napotkany człowiek władał przynajmniej zupełnym minimum języka Szekspira. Czyli na nasze potrzeby w sam raz.


Oczywiście, jak zwykle, Małż się nie odzywał ani razu do tubylców, tylko mnie notorycznie delegował do konwersacji. Za to rugał czasem. Np. w jednej restauracji, gdy na pytanie o formę płatności powiedziałam z rozpędu, że ,,credit card''. - Tak sobie decydujesz, a nie pytasz mnie o zdanie?! Nie chcę płacić kredytową! - To sam gadaj! - odparowałam. Ale gdzie tam... A w sumie lepiej zna angielski niż ja. No cóż, osobnik nieśmiały językowo!


Co wzbudziło we mnie zazdrość? To, że na Węgrzech wiosna znacznie bardziej do przodu! Masowo kwitły już róże, na drzewach dojrzewały czereśnie, kilka nawet uszczknęłam z drzewa rosnącego wzdłuż naszej drogi do pensjonatu. I pięknie wieczorami grały nam świerszcze!






4 komentarze:

  1. Lody makowe produkuje Grycan,na pewno można kupić w ich punktach (a już na 100 % w firmowej lodziarni w Warszawie).

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak czytam, nie było zle!. Debreczyn polecam z czystym sumieniem- wielce lecznicze moczenie;) Gapa jestem, bo nawet miałam Ci napisać, że tamtejsze "boczne" drogi są fatalne- mam kolegę, który jakiś czas jezdził głównie nimi, ale nie byłam pewna, czy to nadal jeszcze aktualny stan.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. W stolicy nie bywam, ale poszukam tu i tam. Dzięki za informację!

    OdpowiedzUsuń
  4. Stan ten sam. Podnosi na duchu, że nie tylko u nas...

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...