środa, 15 czerwca 2016

Powrót z przygodami

Nie pisałabym o drodze powrotnej, gdyby wszystko przebiegło normalnie. Ale przecież musiało się zakończyć tak, jak się zaczęło...


Na lotnisku w Dayton znów jakieś niejasności z biletami. Ale godzinka i już je mieliśmy! Spokojnie czekaliśmy na lot do Waszyngtonu. Spokojnie do czasu, gdy się pojawiło opóźnienie. Najpierw o kwadrans zaledwie, ale już za chwilę o drugi, potem jeszcze 10 minut... A czasu na przesiadkę w stolicy USA nie mieliśmy za dużo.


W końcu odlecieliśmy, pilot troszkę nadrobił, niemniej przed nami znów było kompletnie nieznane lotnisko, szukanie odpowiedniej bramki itp. Jednak wszelkie nerwy zrekompensował mi absolutnie fantastyczny widok - morze miliona świateł, gdy zniżaliśmy się nad Waszyngtonem. To było niesamowite przeżycie!


Airport w Waszyngtonie zupełnie niekłopotliwy. Doskonałe oznakowania, śmieszne pojazdy na ogromnych kołach dowożące na odpowiedni terminal, klatki dla nałogowców i wreszcie jakiś punktualny odlot. Monachium też bez przygód, bośmy już tam oswojeni.


I wreszcie Gdańsk! Wyjechał po nas Michał, odebraliśmy bagaże, odwieźliśmy Miśka, zabraliśmy psa i do domu, w pielesze! W domu Małż najpierw postanowił wydobyć z podręcznego bagażu kapcie. I tu...


- Gdzie jest nasza podręczna walizka? - zapytał. - A skąd mam wiedzieć? Ty pakowałeś bagaże do auta. - Tak, pakowałem dwie większe walizki, a Ty trzymałaś małą. - Nie trzymałam, postawiłam koło samochodu i wsiadłam. Przecież nigdy nie zajmuję się pakowaniem bagaży w aucie.


- No to została! - orzekł dość blady w tym momencie Małż, wybiegł przez taras i odjechał z piskiem opon z powrotem na lotnisko.


Zostałam sama, z tysiącem myśli w głowie i wizją ewakuacji portu im. Wałęsy z powodu naszej niefrasobliwości. A gdy sobie wyobraziłam, na ile mogą nas za to skasować!...


Okazało się jednak, że głupi (roztargniony, lataniem wykończony, zdemenciały?) miewa szczęście. Moment naszego ruszania spod terminala był obserwowany na monitoringu, więc pozostawioną walizkę natychmiast zabrano i przekazano straży lotniska. Owszem, pouczono Małża co by było gdyby... Zwłaszcza w przypadku takiego numeru gdzieś poza Polską.


Historia z pozostawioną walizką  stanowi klamrę, która zamknęła naszą burzliwą podróż do i z USA. Czy jeszcze kiedyś pojedziemy? Chwilowo o tym nie myślę, Małż coś przebąkuje, że może za dwa lata...

8 komentarzy:

  1. witaj z powrotem

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Klarka Mrozek16 czerwca 2016 06:06

    zakończenie pełne emocji ale wiesz co, początek również, dla mnie początek zaczął się, gdy usiłowałaś podłożyć bombę pod ambasadą ;))
    dzięki za relację!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wszystko dobre co się dobrze kończy. Mieliście szczęście. Pozdrawiam serdecznie-;))

    OdpowiedzUsuń
  4. Bombę z zapalniczki i trzech papierosów oraz obcinaczki do nitek...

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem już w domu od 24 maja, ale relacja zabrała mi więcej czasu niż trwał wyjazd... Teraz wracam do spraw aktualnych.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo mi się podobało, bardzo! Musisz częściej z domu wyjeżdżać, to za jakiś czas przyzwyczaisz się do tego, że trzeba osobiście dopilnować by to co trzymałaś w ręce zostało odpowiednio spakowane. Był czas, że mój mąż miał przemiły zwyczaj kładzenia na dachu samochodu tego, co ma spakować "pózniej", tyle tylko, że z reguły nie spoglądał na dach samochodu i kilka rzeczy w ten sposób przepadło.Oduczył się po czwartej stracie.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Też mieliśmy dachowe doświadczenia. Najciekawsza była sytuacja, gdy na dachu malucha znalazły się dwa dorodne pory - dojechały szczęśliwie, choć droga z powiatowego miasta do nas długa i kręta...

    OdpowiedzUsuń

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...