Spotkałam dziś w sklepie mamę mojego byłego szefa.
Jakieś 16-17 lat temu, doskonale to pamiętam, przyszedł do pracy załamany, bo okazało się, że mama zachorowała na nowotwór. Było leczenie ,,normalne'', oczywiście, ale oprócz tego i cudotwórcy, i popularna wówczas vilcakora. Potem bywało lepiej lub gorzej. Ale póki co, pani Krysia żyje i miewa się całkiem dobrze.
Wymieniłyśmy doświadczenia, pogadałyśmy o chemii, radioterapii, kuracji hormonalnej itp. Aktualnie córka pani Krysi choruje, ma ten sam typ raka, co ja. Załamana, bo młoda, około czterdziestki... Jednak z rozmowy wynikało, że to nie ten najstraszniejszy typ. Jest spora szansa na całkowite wyzdrowienie.
Nie rozumiem jednego. Dlaczego, jeśli temat nowotworu pojawia się w filmach lub serialach, chemioterapia jawi się jako jakaś totalna makabra? Wszyscy bohaterowie już po pierwszej dawce niemal umierają... Owszem, spotykałam w poczekalni osoby, które te zabiegi znosiły źle, ale to była zdecydowana mniejszość. Niektórzy rzeczywiście nie najlepiej znosili pierwsze dwa-trzy dni po, ale potem wracali do w miarę normalnego życia. A takich jak ja, którzy znosili to zupełnie bez problemu, było całkiem sporo.
Po co tak straszyć? Leżałam po operacji z panią, która właśnie pod wpływem takich ,,rewelacji'' rodem z telewizora, długo nie wyrażała zgody na leczenie. Wyhodowała sobie w związku z tym monstrualnego guza piersi... Na szczęście nie z tych najgroźniejszych. Dopiero dzieci ją ubłagały, a lekarz niemal siłą zaciągnął do szpitala. I okazało się, że chemia ,,lekką jej była''. Aktualnie wszystko w porządku, jak u mnie.
Bardzo ucieszyłam się, że u Ciebie "wszystko w porządku" jak napisałaś.Niechaj tak zostanie. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziekuję i również serdecznie pozdrawiam!
Usuń