Trochę z jakiegoś wpisu na facebooku, trochę z doświadczeń osobistych wczorajszych...
Już-już miały dwa bochenki chlebka samorobnego lądować w piekarniku, gdy nagle wyłączono nam prąd. Na szczęście u Beatki był, więc w auto i do cudzego pieca... Udało się!
Tymczasem na fejsie wpis taki: Kto z nas nie podjadał świeżego bochenka ze sklepu w drodze z piekarni (lub sklepu) do domu?...
I tu się obrazek wyłonił z zakamarków pamięci: czwarta klasa technikum, laborka z chemii organicznej, czterogodzinna. Tuż przed wpadaliśmy gromadą do okolicznego sklepu. Nabywaliśmy jeden lub dwa świeże chleby, jeszcze ciepłe i porcję kiszonych ogórków z beczki. Pani Teresa L., prowadząca zajęcia, nie miała nic przeciw naszej konsumpcji, nawet udawało się namówić, by sobie kawał chlebka z chrupiąca skórką oderwała! Jakież to były uczty...
Jako dziecko uwielbiałam, gdy u dziadków przynoszono chleb wypiekany w piecu piekarniczym, ale zagniatany przez babcię. Ledwo wyjęła bochen z koszyka, a ja kazałam sobie odkrawać grubą piętkę, wyjmowałam miąższ i taką wydrążoną skórę, mocno przypaloną, smarowałam grubo masłem domowej roboty. Przez wiele lat miałam brzydki zwyczaj zostawiania skórek na talerzu i po skończonych posiłkach zbierałam je i żułam jak najlepszą gumę. Fajnie jest powspominać dobre czasy pachnącego chleba i aromatycznych wędlin, bo dzisiaj chleb taki, że trudno się nim najeść, a wędliny mają różne nazwy, a jednaki smak. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPamiętam, jak jeszcze w podstawówce, chodziliśmy na religię do salek. I zawsze po drodze mijałyśmy z koleżankami delikatesy, do których o tej porze przywożono ciepły chleb... MMMM.... Smak tego chleba jedzonego po drodze chyba długo będzie tkwił w mojej głowie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło